czwartek, sierpnia 05, 2010

Reise, Reise...

Witam, Skarbeczki, bardzo serdecznie!
Długo się nie mogłem zebrać za napisanie czegokolwiek. Dopadła mnie jakaś bezproduktywność. Nie wiem dlaczego, bo przecież tyle się ze mną działo od ostatniego wpisu.

Po Basowiszczach, które były dla mnie jednym z najlepszych wydarzeń tego roku (jak do tej pory), spędziłem weekend i parę dni w Międzyzdrojach udzielając się artystycznie z paroma moimi znajomymi. Ogólnie bardzo fajny wyjazd, tylko gdyby nie kilka sytuacji, których można było uniknąć, a żeby było lepiej, wystarczyło je tylko olać. Niestety są pewni ludzie, którzy zawsze muszą swoje mieć na wierzchu. Nie mam zamiaru rozpisywać się o przyczynach mojego skróconego pobytu nad polskim morzem, bo chcę po prostu zostać w tym jak najbardziej neutralny, chociaż w pewnych momentach i tak musiałem być po jednej ze stron.
W każdym razie pożyłem przez te parę dni jak prawdziwy uliczny artysta. Za prawie pięć dni nad morzem zapłaciłem tylko za bilety PKP i za ręcznik i bluzę, których zapomniałem spakować. No cóż... Zdarza się. Wszyscy jesteśmy przecież niezdarami. Zatem wyszedłem bardziej na minus, ale i tak niedużo. Grając na ulicy zarabialiśmy "na bieżąco". Może nie wszyscy, bo po tym jak team się podzielił (a o tym nie chcę dokładnie pisać), jedni zarabiali lepiej od drugich, ale to po prostu wynika z tego, kto jaką funkcję pełni w zespole. Razem byliśmy w stanie zarobić dość dużo, kosztem niewielkiego wysiłku tak naprawdę, a osobno... Musiałbym cały dzień stać i błagać, żeby tyle utyrać. Aż w końcu postanowiłem wyjechać stamtąd, bo mimo że podoba mi się nad polskim morzem i pierwszy raz byłem w tamtej części Wybrzeża, to te całe kwasy w ekipie zagrały mi na nerwy. W każdym razie wiem na kogo mogę liczyć. Chyba.
O, i chyba jutro wyczyszczę w końcu ten saksofon, bo pewnie piasek znad morza przywiozłem.

Miałem tam zostać do piątku i pojechać na Brudstok jeszcze z tymi samymi znajomymi. Wróciłem wcześniej do domu i myślałem, że na ten Brudstok to mi się nie będzie chciało jechać. Jednak nagle przy rodzinnym grillu postanowiłem, że pojadę! Z wujasem pojechałem tirem do Wrześni, z Wrześni pociąg osobowy do Poznania, z Poznania do Krzyża. Śniadanie w Krzyżu. Bułka z parówką i piwo. Z Krzyża miałem jechać do Gorzowa Wielkopolskiego, ale w Gorzowie okazało się, że pociąg jedzie dalej do Kostrzyna! Więc pojechałem sobie dalej. Na szczęście konduktor nie przechodził przez pociąg. W pociągu jak to w pociągu... Ktoś pije piwo, sam sobie też wypiłem. Ktoś pali papierosa, to poinhalowałem się (bierne palenie). A jeszcze to była cała banda panczurów i innych brudasów, więc od samego początku było bardzo fajnie. Wjeżdżając do Kostrzyna widzi się za oknem pociągu ludzi, którzy machają do Ciebie na powitanie. Atmosfera od samego początku.
Mój pierwszy Przystanek Woodstock. Tak, wstyd się przyznać, że dopiero teraz, bo większość moich znajomych zaczęło tam jeździć mając 17-19 lat, ale i na mnie przyszedł czas. Wychodzę z dworca na Kostrzyn. I gdzie jest ten cholerny Przystanek Woodstock? Drogowskazy wskazują we wszystkie strony. Zagubiłem się w mieście. Widzę nagle grupę sympatycznych panczurów z grzebieniami. Zanim skończyłem pytać "Którędy na Woodstock?" zorientowałem się, że mówią po niemiecku (a to szybko było). Tak więc oni lekko zdziwieni, że taki stary facet z Polski nie wie, gdzie jest Woodstock, wskazali mi drogę, która okazała się właściwa i dotarłem. Zdążyłem nawet na Ewelinę Flintę, którą chciałem pominąć, ale siłą rzeczy (a raczej siłą tego sprzętu, który był ustawiony na tegorocznej scenie - 100000 W na stronę...) nie mogłem jej nie posłuchać. I bardzo pozytywnie zostałem zaskoczony. To nie ta sama Ewelina, którą znamy z Idolów, z telewizji i z radio. Jak na Woodstock przystało, klasycznie rockowo, może hipisowsko, ale w gruncie rzeczy przyjemnie zaśpiewała Flinta z przyjaciółmi.
Następnie coś, co było jedną z głównych przyczyn mojego przyjazdu, czyli chłopaki, które na scenę przebierają się za robaki i śpiewają o bzykaniu, czyli... Łąki Łan! Nie zawiedli mnie oczywiście, a nawet zaskoczyli. Tak, to jest grupa, która zaskakuje nieprzyzwoicie. Świetnie wyszedł im numer z Zieloną Platformą, którą wyruszyli pływać w tłumie rozszalałej młodzieży. Cudownie zagrali i trochę żałuję, że nie było mnie tam bliżej, ale dopchać się tam, to raz, a jeszcze torbę z fantami miałem na karku, a jeszcze nie miałem jej wtedy gdzie zostawić, bo znowu zostałem wystawiony przez znajomych. Później po Skryabinie spotkałem koleżankę Tatianę, którą poznałem w Międzyzdrojach (i w tym miejscu pozdrawiam), u której mogłem zostawić graty i iść szaleć. Łąki Łanów polecam każdemu! Jak na polskie warunki, zespół jest niesamowity. Rzekłbym nawet, że objawienie polskiej muzyki. Bez przesady, naprawdę.
Z ciekawości zajrzałem na scenę folkową, gdzie miał zagrać ukraiński Skryabin, którego występu byłem ciekaw, bo znałem tylko parę kawałków skądś przypadkiem. Za jakie grzechy trzeba tam było tak wysoko wchodzić? Scena folkowa była położona na górce. Na samym szczycie. W nagrodę chyba można było ujrzeć stamtąd prawie "cały Woodstock", czyli cały tłum pod sceną i ekhm. pole namiotowe, które się rozciągało naprawdę baaardzo szeroko. Wspaniały widok.
Skryabin bardzo mi się spodobał. Poza tym nie spodziewałem się, że ich leader tak dobrze mówi po polsku. Ukraińskie flagi powiewające w rytmie takiego czegoś podobnego do rocka (jakoś ciężko mi ich zaszufladkować odpowiednio). Brzmi fajnie, ale niestety po ukraińsku bardzo niewiele rozumiem. Sam język brzmi przeuroczo, a szczególnie w muzyce rockowej (albo ja mam jakieś zboczenie). Tak, zaliczam eventy pełne wschodnich akcentów.
Po Skryabinie chciałem już uciekać, bo nikt ze znajomych nie dawał żadnego znaku (mimo że wcześniej pisałem, dzwoniłem). Cóż... Dobrze, że tak mało osób nazywam przyjaciółmi, bo inaczej bardzo bym się pogniewał. Schodzę sobie z górki i podążam w stronę wyjścia, aż nagle spotykam niemal ostatnią osobę, którą się spodziewałem spotkać. Mowa oczywiście o wspomnianej koleżance Tatianie, której w dodatku prawie nie poznałem. Długo nie musiała mnie przekonywać, żebym został jeszcze trochę. Bo Woodstock, to Woodstock. Żal było odjechać tak wcześnie, ale co ja miałem zrobić z gratami? Nie zostawię pierwszemu lepszemu brudasowi, albo panczurom. Wiadomo, czy nie rozkradną? A tak, to wrzuciłem sobie rzeczy do namiotu, poszliśmy na piwo, a potem...
Potem był Papa Roach (jakiś występ mogłem pominąć, ale dla mnie był za ciężki, więc luz). Zespół jak zespół. Normalnie, to rzadko słucham takich zespołów, ale Papa Roach pamiętam jakoś z początku dekady 2000, kiedy często ich jeszcze na MTV grali, więc parę kawałków jakoś częściowo znałem. Grali tak świetnie, tak przypomniała mi się młodość (o, taaaak), że wyskakałem się i wyhasałem jak szalony, opętany. Cały brudny, okurzony, polewałem się wodą, którą można było dostać w zamian za osiem pustych butelek plastikowych (jakaś tam akcja ekologiczna Allegro... ale ciekawa!). Może będzie mnie widać na płytce z Przystanku, bo kamera parę razy nad nami przeleciała. A nagrywane było w najwyższej jakości HD i tratatata. Jurek Owsiak jak zwykle ledwo mówił. Trudno, żeby nie. Tam prawie każdy chyba ledwo mówił. Przez to, że trzeba było te megawaty przekrzyczeć i przez ten cały kurz, który wdzierał się wszędzie i unosił nad całym terenem tego Brudstoku.
Później niesamowity Nigel Kennedy. Brak mi słów, żeby opisać ten koncert. Ja po prostu kupię tę płytkę z Woodstocku jak tylko wyjdzie i będę sobie to na okrągło puszczać. Nie słuchałem go wcale wcześniej, ale przez Woodstock pokochałem jego muzykę. I jeszcze to: "PKP - Pięknie, Kurwa, Nigel, Pięknie!" :) Brak słów, bo niesamowitość.
Na Lao Che nie chciało mi się zostawać. Popiliśmy jeszcze i poszedłem spać. Oczywiście nie miałem gdzie, bo jako osoba leniwa, nie wziąłem namiotu i liczyłem tylko na dobrą pogodę. Nie przeliczyłem się. Mogłem spać "pod chmurką". Lao Che przygrywali mi do snu, przyglądałem się gwiazdkom na niebie (tak, było je widać, bo dość wysoko byliśmy i tam aż tyle kurzu nie wchodziło). Cudny, spontaniczny wyjazd na jeden dzień na Woodstock. Naprawdę się opłaciło jechać! Ci, co woleli iść na karaoke do pubu niech żałują.

Droga powrotna już nie była taka różowa. O ile do Kostrzyna połowę drogi miałem za darmo, tak z powrotem za całą drogę już musiałem zapłacić... I nie obyło się bez przygód i komplikacji.
Idę w kierunku dworca w Kostrzynie. Jeszcze jakiś brudas się do nas przyczepił i sępił papierosy, gadając jakieś bzdury. Pełno tam takich, dlatego warto jechać jednak z kimś. Myślę sobie, jest po pierwszym dniu. Na pewno nie będzie kolejek po bilety itd., no bo kto po pierwszym dniu będzie jechać. A tam na dworcu pełno ludzi. Pociąg za dwadzieścia minut, a ja może dwudziesty w kolejce. A przecież ci ludzie to takie melepety, że na pewno nie zejdzie jednej osobie jedna minuta przy kasie, bo z kasy sobie informację robią. Melepety. Na szczęście jakoś zdążyłem na osobowy do Krzyża. Pojechałem niestety tylko do Gorzowa, bo myślałem, że jak takie dość duże miasto, to bez problemu będzie tam coś do Poznania, czy Wrocławia... I się przeliczyłem! Pociągi to albo do Kostrzyna, albo do Krzyża, a z Krzyża dopiero jakieś pospieszne do innych większych stacji. Poszedłem na PKS. Okazało się, że spędzę półtora godziny w Gorzowie Wielkopolskim czekając na autobus do Poznania. Autobus pospieszny, czy przyspieszony... W każdym razie jechał później przez jakieś wiochy. Półtora godziny w Gorzowie poświęciłem na zwiedzanie terenów nad Wartą. Gorzów to ładne miasto w gruncie rzeczy jest. Gdyby tylko mieli lepsze połączenia komunikacyjne... Chyba że mają, a ja czegoś o tym nie wiem. Gdyby w Piotrkowie była rzeka, to byłby ładny jak Gorzów. Ale tramwaje mają stare i wydają się okropne. Za to nad Wartą jest ślicznie. Nie mogłem znaleźć mojego bankomatu i nie miałem co jeść. Pomyślałem, że zjem sobie w Poznaniu. Trudno. Przeszedłem się tu i tam, trzymając się jakichś większych ulic, rzeki, albo torów, żeby się nie zgubić. Przyjemnie. Później z wikipedii wyczytałem, że Gorzów Wielkopolski z Wielkopolską tak naprawdę nie ma nic wspólnego (albo niewiele... nie wiem, nie cytuję z pamięci, nie liczę na moją pamięć). Po niemiecku nazywał się Landsberg an der Warthe, co po wojnie po wcieleniu do "Macierzy" (na Ziemiach Odzyskanych kochamy to słowo) przetłumaczono jako Gorzów nad Wartą. Wielkopolski podobno dlatego, że leżał w województwie poznańskim, czy coś tak.
W każdym razie warto zobaczyć.
Autobus do Poznania. Całą drogę przespałem. Prawie. Budziłem się tylko na większych dziurach. Może czasem autobusem szybciej, a dla niektórych nawet wygodniej, ale ja tam jednak wolę pociągi...
Poznań. Sprawdzam autobusy bezpośrednio do Piotrkowa (żeby się już tyle nie wlec). Jest jakiś po dwudziestej. Idę do kasy. Chcę kupić bilet na ten autobus, aż tu nagle okazuje się, że takiego autobusu nie ma. Mimo że figuruje w rozkładzie i nawet podpisany jest, że kursuje od któregośtam czerwca do któregośtam sierpnia roku bieżącego. Powinno więc być wszystko w porządku, ale autobus widmo. Nie ma takiego i "Niech pan pojedzie tym o dwudziestej drugiej. To jest autobus do Przemyśla i jedzie przez Piotrków." OK. Pojadę już tym.
Nie chciało mi się czekać i sprawdzać, czy ten tajemniczy autobus, którego nie ma, przyjedzie po tej dwudziestej. Miałem do załatwienia dwie rzeczy. Znaleźć bankomat, żeby sprawdzić stan konta i ewentualnie wpłacić banknoty (żeby nie wozić i żeby nie ukradli) i znaleźć stację benzynową Shella, bo jak zostawię gotówę, to coś do jedzenia mogę za bony, które dostałem od ojca, kupić. Ale najpierw przejdziemy się na Stare Miasto!
Przeszedłem się, pozwiedzałem. W Poznaniu, tak żeby połazić, to chyba z dziesięć lat nie byłem... Ostatni raz tak pozwiedzać, to chyba ze szkołą, jak dobrze pamiętam. Zapomniałem prawie jak tam ładnie jest. To znaczy - mnie się podoba.
Znalazłem mój bankomat i wpłatomat (nazwany tam jakoś dziwnie... wrzutką, czy coś takiego). Jedna sprawa załatwiona. Kolej na Shell... Wypuściłem się gdzieś w kierunku Malty i szedłem, szedłem, szedłem... aż w końcu zwątpiłem i zawróciłem. Poszedłem znowu przez Stare Miasto i znowu okolice dworca, aż dotarłem do Głogowskiej. To sobie ogarnąłem Głogowską. Jak była jakaś stacja, to albo BP, albo Lotos... Shella nie ma. Zrobiłem zakupy w sklepie i zjadłem coś na ławce. A już liczyłem na kawę i bułkę z mięsem ze stacji... I doładowałbym sobie konto, bo miałem przecież odpisać na wiadomość pewnej bardzo ciekawej dziewczynie, którą poznałem w dziwnych okolicznościach... Tajemnica.
Po dziewiątej byłem znowu na dworcu i czekałem na ten właściwy już autobus. Przyjechał punktualnie. Wlókł się znowu po jakichś wiochach.
Obudziłem się w Łodzi. Jakoś koło drugiej. No to byłem prawie w domu. Odebrał mnie z dworca brat i w domu byłem koło czwartej. Podróż może trochę wyczerpująca, ale ciekawa i dla mnie przyjemna. Warto było.
Ostatnio często zdarzają mi się takie spontaniczne wypady. Ale skoro postanowiłem robić wszystko tak, jakby jutro miał się skończyć świat, to muszę ulegać takim pokusom. I chociaż robić coś dla siebie samego to nie to samo, co robić coś dla kogoś, kto jest... kimś, to i tak chcę nawet sam przeżyć te wakacje jakoś tak bardzo, interesująco, w ciekawy sposób, a nie tylko siedzenie w tej dziurze i narzekanie "jak to, kurwa, jest chujowo". Lecz chyba nie starczy mi już czasu ani pieniędzy, żeby wszystkie krańce Polski zwiedzić. Na razie jest dwa na cztery.
Może chociaż trzeci się uda?

Męskie Granie we Wrocławiu odpuszczam, bo brak biletów, a koniów pierdolę. Do Warszawy mi się nie chce, a Festiwal Tauron Nowa Muzyka w Katowicach niestety też mnie ominie z przyczyn już niestety czysto finansowych. Trzeba odkładać na inne eventy...

Brak komentarzy: