Kończą się wakacje. Tak, kończą. Przede mną parę tygodni tych pieprzonych praktyk i poprawka z historii literatury. Nie zrobiłem nic. Kompletnie nic.
"Machines have less problems. I'd like to be a machine, wouldn't you?" - Andy Warhol
wtorek, sierpnia 31, 2010
sobota, sierpnia 28, 2010
Angst.
Nie wiem dlaczego jest myśl taka jedna, co ciągle trwa przy mnie, śledzi i nęka. Wkłada obrazki gdzieś do mojej głowy. Oglądam je, jakby film kolorowy. Ja w roli głównej na torach, na moście staram się wykonać to jak najprościej. Choć nie brak niczego duszy spragnionej i boję się barwy krwistoczerwonej.
Wszystko przepadło! Wszystko stracone! Boję się barwy krwistoczerwonej. Miewam koszmary i myśli spaczone. Chciałbym już odejść - jestem zmęczony.
W każdej tej myśli najgorsze czekanie. Jak długo, jak i kiedy to się stanie? "Czy będzie bolało?" i ostatnie słowa. Czy za to wszystko wypada dziękować?
Nie wiem dlaczego jest myśl taka jedna, która czasami także mnie nachodzi: "Ten kryzys minie i może jednak wcale nie warto jest sobie szkodzić."
Nie wszystko przepadło, nie wszystko stracone i boję się barwy krwistoczerwonej.
Miewam koszmary i myśli spaczone...
Porcja grafomanii...
i piosenka na dziś i wczoraj.
Przepraszam, że nie piszę do Ciebie. Po prostu nie chcę, nie mam ochoty.
Wszystko przepadło! Wszystko stracone! Boję się barwy krwistoczerwonej. Miewam koszmary i myśli spaczone. Chciałbym już odejść - jestem zmęczony.
W każdej tej myśli najgorsze czekanie. Jak długo, jak i kiedy to się stanie? "Czy będzie bolało?" i ostatnie słowa. Czy za to wszystko wypada dziękować?
Nie wiem dlaczego jest myśl taka jedna, która czasami także mnie nachodzi: "Ten kryzys minie i może jednak wcale nie warto jest sobie szkodzić."
Nie wszystko przepadło, nie wszystko stracone i boję się barwy krwistoczerwonej.
Miewam koszmary i myśli spaczone...
Porcja grafomanii...
i piosenka na dziś i wczoraj.
Przepraszam, że nie piszę do Ciebie. Po prostu nie chcę, nie mam ochoty.
poniedziałek, sierpnia 23, 2010
Geburtstag.
Ostatnio miałem urodziny. Nie piszę tego po to, żeby dostać jeszcze jakieś spóźnione życzenia. Dzień jak każdy inny. Dziwne jest to, że zawsze w jakiś tam sposób świętowałem ten dzień, a w tym roku chciałem o nim zwyczajnie zapomnieć. Normalni ludzie, tacy jak moi znajomi, robili jakieś imprezy, czy chociaż wychodzili gdzieś na piwo, a ja... ja miałem po prostu wyjebane. Cały czas zresztą mam. Może to dwudzieste pierwsze urodziny, ale jakie to ma znaczenie... Przecież dwudzieste pierwsze urodziny to taka okazja! A ja mam to zwyczajnie gdzieś. Usunąłem, ukryłem, albo (gdzie się nie dało) zmieniłem datę urodzenia, żeby nikomu się nie przypomniało. Nie wiem, cholernie dziwne, dlaczego. A piszę o tym, bo mnie się dzisiaj zwyczajnie przypomniało o urodzinach mojego kumpla z gimnazjum. Tak zwyczajnie, bez "naszki", bez "fäjsbuka", ani powiadomieniu na gadzie, czy w telefonie. Spojrzałem na datę i przyszło mi do głowy, że jest ten dzień. Było parę osób, które i o moich tak pamiętały. Poza matką oczywiście, bo od niej pierwszej życzenia dostałem. Ojciec, jak zwykle, nie pamiętał, ale cóż... chyba po nim odziedziczyłem to, że takich dat po prostu nie pamiętam.
Nie chodziło mi o to, żeby zobaczyć, kto będzie pamiętać. Po prostu, szczerze, miałem to gdzieś. I nikt mi nie kupił torcika na fäjsbuku, nie dał prezentu na naszejklasie, ani nic. I dobrze mi było z tym. Znakomicie. Dopóki mój brat się nie wyrwał i nie posunął mi linku z życzeniami właśnie na fäjsbuku. Może nie było lawiny życzeń, ale plan nie wypalił. Jak ktoś zobaczył to u mnie na tablicy, to zaraz sobie pomyślał, że ja urodziny mam. Przecież to miała być cholerna tajemnica! Przecież ja w dupie miałem te całe urodziny! Chciałem mieć tylko święty spokój. I w gruncie rzeczy miałem. Prawie tak jak chciałem, bo chciałem właściwie, żeby wszyscy o tym zapomnieli, bo nie ma co świętować. Ja świętuję wtedy, kiedy mam na to ochotę. A że ochoty nie mam ostatnio na nic...
Miłe jest, że zawsze mój chrzestny pamięta o moich urodzinach. Każdego roku. W tym roku znów mnie odwiedził, posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Miło. Oczywiście zebrałem, że jak byłem w Poznaniu, to nie zajrzałem do niego, ale następnym razem, choćbym miał czekać godzinę do autobusu czy pociągu, to na pięć minut do Swarzędza zajrzę. (półżartem)
Przestałem lubić urodziny, czy imieniny. Mam to gdzieś. Jest mi zwyczajnie miło, że ktoś mi złoży życzenia, ale ciąg życzeń na tablicy fäjsbuka, czy w komentarzach do profilu na "naszce", wygląda po prostu chujowato, jeśli wszyscy to piszą, bo przypominają im o tym powiadomienia.
Bardzo proszę nie obrażać się na to, co napisałem, bo ja po prostu tak myślę. A ja nie powinienem kształtować obcych opinii, bo mam to gdzieś. Możecie mi życzyć wszystkiego najgorszego.
Nie chodziło mi o to, żeby zobaczyć, kto będzie pamiętać. Po prostu, szczerze, miałem to gdzieś. I nikt mi nie kupił torcika na fäjsbuku, nie dał prezentu na naszejklasie, ani nic. I dobrze mi było z tym. Znakomicie. Dopóki mój brat się nie wyrwał i nie posunął mi linku z życzeniami właśnie na fäjsbuku. Może nie było lawiny życzeń, ale plan nie wypalił. Jak ktoś zobaczył to u mnie na tablicy, to zaraz sobie pomyślał, że ja urodziny mam. Przecież to miała być cholerna tajemnica! Przecież ja w dupie miałem te całe urodziny! Chciałem mieć tylko święty spokój. I w gruncie rzeczy miałem. Prawie tak jak chciałem, bo chciałem właściwie, żeby wszyscy o tym zapomnieli, bo nie ma co świętować. Ja świętuję wtedy, kiedy mam na to ochotę. A że ochoty nie mam ostatnio na nic...
Miłe jest, że zawsze mój chrzestny pamięta o moich urodzinach. Każdego roku. W tym roku znów mnie odwiedził, posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Miło. Oczywiście zebrałem, że jak byłem w Poznaniu, to nie zajrzałem do niego, ale następnym razem, choćbym miał czekać godzinę do autobusu czy pociągu, to na pięć minut do Swarzędza zajrzę. (półżartem)
Przestałem lubić urodziny, czy imieniny. Mam to gdzieś. Jest mi zwyczajnie miło, że ktoś mi złoży życzenia, ale ciąg życzeń na tablicy fäjsbuka, czy w komentarzach do profilu na "naszce", wygląda po prostu chujowato, jeśli wszyscy to piszą, bo przypominają im o tym powiadomienia.
Bardzo proszę nie obrażać się na to, co napisałem, bo ja po prostu tak myślę. A ja nie powinienem kształtować obcych opinii, bo mam to gdzieś. Możecie mi życzyć wszystkiego najgorszego.
czwartek, sierpnia 12, 2010
Verschwendung.
Pomyślałem sobie właśnie jakby to było, gdybym poszedł w moim życiu ścieżką, która byłaby może nieco prostsza, mniej zawiła niż ta, którą obrałem. Przecież gdybym był ekhm. robolem, to moje życie byłoby wiele prostsze. Nic nie mam do roboli. Zazdroszczę im tego, że tak niewiele wymagają od życia. Nie potrzebują tych wszystkich przeżyć i doznań, bez których ja teraz nie potrafię normalnie egzystować. Który z takich roboli myśli o tym, żeby iść do teatru czy na jakąś wystawę? Cały tydzień tyra, w sobotę dyskoteka i życie płynie. Prosto. Tak to sobie wyobrażam. Proste zasady, proste życie. Bez komplikowania sobie myśli jakąś kulturą - w każdym znaczeniu. Książki widzieć tylko na wystawach w księgarniach zza szyby samochodu i to i tak przypadkowo, tylko wtedy, gdy przejeżdża się przez miasto. Oglądać głupie amerykańskie filmy i ogłupiać się kanałami tematycznymi w telewizji o wiadomej tematyce [stereotypy]. Życie, aby tylko do soboty wieczór, albo do urlopu, piwo z kolegami i tanie papierosy... A, jeszcze może samochód i puste dziewczyny, które lecą tylko na pieniądze, albo takie naprawdę naiwne, które myślą, że da się coś zmienić. Ale czy to byłoby ciekawe życie? Czy to byłoby coś, czego naprawdę chcę? Może mama byłaby zadowolona, że pracuję, że mam jakąś dziewczynę, że może niedługo założę własną rodzinę i taratata... Ojciec byłby dumny, o tak.
Akurat jeśli chodzi o mnie, to pewne szczególne okoliczności zadecydowały o mojej drodze. Przez pewien defekt wręcz - musiałem iść na studia, i to na wcale nie takie złe studia, żeby być kimś. Nie musiałem, bo ktoś mi kazał, czy coś podobnego. Musiałem, bo wszyscy wokół tłumaczyli, że po ogólniaku jest się tylko nikim, że zero perspektyw. Zatem w mojej sytuacji, o której nie chcę pisać (bo nie o to chodzi, żeby tu sprzedawać kawałki o jakiejś chorobie, czy innej losowej złej sytuacji socjalno-bytowej), nie było jakby innego wyjścia. Bo nie mogłem zostać murarzem, stolarzem, fryzjerem, żołnierzem czy (chyba) elektrykiem. Tak, po prostu. Czy to jest w ogóle proste?
Może będę kimś za jakieś parę lat? Tak samo wiele wskazuje na to, że źle skończę, bo to się albo widzi z boku, albo czuje w środku.
Jak tu w ogóle być kimś, kiedy czuje się takie wypalenie?
A jak mogę pisać czy mówić o wypaleniu? Przecież niedługo skończę dopiero dwadzieścia jeden lat! Ale tak bardzo nie chce mi się nic, że szkoda nawet o tym pisać. Ale przecież oczywiście muszę się nad tym znowu rozwodzić - jak to mi się nic nie chce robić. Kompletnie nic.
Może coś bym porobił, ale nie ma z kim [i tu wcale nie chodzi o seks - dla jasności].
Marnuję czas, marnuję życie nad byle czym... Wakacje mam, mogę marnować czas. Odpocząć, żeby nabrać sił na nowy rok, który przeraża mnie jednak mniej niż te pieprzone wrześniowe praktyki. Najchętniej to spotkałbym się z jakimiś zupełnie obcymi ludźmi, posłuchał głośnej muzyki [najlepiej jakieś dubstepioryyy] i się zwyczajnie, prosto i prostacko napierdolił.
Przepuszczam wszystko.
Ale czasem naprawdę żałuję, że nie jestem pustym drechem, któremu do szczęścia wystarczy używana bawara, techno w radio, szlug na warze, pusta panienka z boku i piwo w bagażniku, z robotą po dziesięć-dwanaście godzin pięć dni w tygodniu, dyskoteką w sobotę i telenowelą + filmem w niedzielne popołudnie.
Życie jest okrutne i niesprawiedliwe.
Akurat jeśli chodzi o mnie, to pewne szczególne okoliczności zadecydowały o mojej drodze. Przez pewien defekt wręcz - musiałem iść na studia, i to na wcale nie takie złe studia, żeby być kimś. Nie musiałem, bo ktoś mi kazał, czy coś podobnego. Musiałem, bo wszyscy wokół tłumaczyli, że po ogólniaku jest się tylko nikim, że zero perspektyw. Zatem w mojej sytuacji, o której nie chcę pisać (bo nie o to chodzi, żeby tu sprzedawać kawałki o jakiejś chorobie, czy innej losowej złej sytuacji socjalno-bytowej), nie było jakby innego wyjścia. Bo nie mogłem zostać murarzem, stolarzem, fryzjerem, żołnierzem czy (chyba) elektrykiem. Tak, po prostu. Czy to jest w ogóle proste?
Może będę kimś za jakieś parę lat? Tak samo wiele wskazuje na to, że źle skończę, bo to się albo widzi z boku, albo czuje w środku.
Jak tu w ogóle być kimś, kiedy czuje się takie wypalenie?
A jak mogę pisać czy mówić o wypaleniu? Przecież niedługo skończę dopiero dwadzieścia jeden lat! Ale tak bardzo nie chce mi się nic, że szkoda nawet o tym pisać. Ale przecież oczywiście muszę się nad tym znowu rozwodzić - jak to mi się nic nie chce robić. Kompletnie nic.
Może coś bym porobił, ale nie ma z kim [i tu wcale nie chodzi o seks - dla jasności].
Marnuję czas, marnuję życie nad byle czym... Wakacje mam, mogę marnować czas. Odpocząć, żeby nabrać sił na nowy rok, który przeraża mnie jednak mniej niż te pieprzone wrześniowe praktyki. Najchętniej to spotkałbym się z jakimiś zupełnie obcymi ludźmi, posłuchał głośnej muzyki [najlepiej jakieś dubstepioryyy] i się zwyczajnie, prosto i prostacko napierdolił.
Przepuszczam wszystko.
Ale czasem naprawdę żałuję, że nie jestem pustym drechem, któremu do szczęścia wystarczy używana bawara, techno w radio, szlug na warze, pusta panienka z boku i piwo w bagażniku, z robotą po dziesięć-dwanaście godzin pięć dni w tygodniu, dyskoteką w sobotę i telenowelą + filmem w niedzielne popołudnie.
Życie jest okrutne i niesprawiedliwe.
wtorek, sierpnia 10, 2010
meine imaginierte Zeitreise.
Wczoraj przeniosłem się w czasie.
Byłem załatwić parę spraw "na mieście", których w końcu i tak nie załatwiłem i kiedy zorientowałem się, że do autobusu zostało mi jeszcze trochę czasu, poszedłem w kierunku piotrkowskiej Starówki. Zauważyłem nagle wielkie kartki w oknach jedynego sklepu muzycznego w mieście. Sam sklep wygląda dość biednie z zewnątrz. Za każdym razem, kiedy tam przychodzę, widzę jak ten budynek biednieje z czasem. Podchodzę bliżej, a tam wielkie napisy "Gitary po 100 zł". Wszystko jasne. Nie kupiłbym takiej gitary. Chyba ciężko jest wyżyć, prowadząc sklep muzyczny "w tym smutnym jak pizda mieście"...
W każdym razie sklep znajduje się przy ulicy Toruńskiej w moim Mieście Trybunałów. Przypomniało mi się też jak jako mały dzieciak przychodziłem z dziadkami albo z rodzicami na lody na Toruńską, bo tam były takie dobre z maszyny... Chciałem sprawdzić, czy ta lodziarnia jeszcze tam stoi i... to chyba ta sama. Dziesięć minut do autobusu. "A, kupię sobie loda!" Wprawdzie w autobusie nie można jeść lodów. "A, to pojadę następnym!" Kupiłem sobie dużego loda z polewą czekoladową i jadłem go spacerując po Starym Mieście w Piotrkowie... Ile razy jako dzieciak zazdrościłem tym chłopakom, którzy chodzili po ulicach Starówki bez rodziców, bo to było ich podwórko. Ile razy chciałem tak jak oni ganiać się po Rynku Trybunalskim. Teraz, kilkanaście lat później pojawiam się tu sam. Smak lodów przypomina o dzieciństwie, lecz nie jest przecież dokładnie ten sam. Spaceruję sobie po ulicach, którymi spacerowałem z mamą albo z babcią, czy też z ciotkami, które czasami się mną opiekowały. Tylko że teraz zupełnie sam i... Z jednej strony chciałoby się znowu tak beztrosko żyć, a z drugiej to cieszę się z tego, że idę tam gdzie chcę. Sam.
Wszystko się zmienia.
Kiedyś nawet bałem się chodzić po Starówce ze względu na dość nieciekawe towarzystwo, które zamieszkuje tereny wokół Rynku. Dzisiaj zmienia się to na lepsze. Jest to widoczne. Dzisiaj już aż miło jest wybrać się na spacer po uliczkach na zachód od Rynku, między Rynkiem i kościołem jezuitów, a Placem Kościuszki i kościołem bernardynów (po piotrkowsku rzekłoby się bernardyn - taki regionalizm).
Rycerska, Rwańska, Sieradzka, Szewska, Łazienna-Mokra, Konarskiego, Pijarska... Mury obronne i Plac Niepodległości. Spacerując po Rynku Trybunalskim, na którym stoją odbudowane fundamenty ratusza, pomyślałem sobie, że Piotrków też wart jest zachodu. Robi się tu ładnie i jest co zwiedzić. Także nie tylko dlatego, że to dobre miejsce do kręcenia filmów o czasach międzywojennych (bo nie trzeba charakteryzować). To też zaleta. To jest właśnie urok tego miasta. Co z tego, że rzeki w Piotrkowie wyglądają jak rowy melioracyjne? Nie chodzi przecież tylko o rzekę, której tak bardzo mi brakuje, jak długo nie widzę Odry. Miasto jak z Polski B, tylko trochę bardziej na zachodzie, ale jednak w centrum.
Zapraszam do Piotrkowa!
Byłem załatwić parę spraw "na mieście", których w końcu i tak nie załatwiłem i kiedy zorientowałem się, że do autobusu zostało mi jeszcze trochę czasu, poszedłem w kierunku piotrkowskiej Starówki. Zauważyłem nagle wielkie kartki w oknach jedynego sklepu muzycznego w mieście. Sam sklep wygląda dość biednie z zewnątrz. Za każdym razem, kiedy tam przychodzę, widzę jak ten budynek biednieje z czasem. Podchodzę bliżej, a tam wielkie napisy "Gitary po 100 zł". Wszystko jasne. Nie kupiłbym takiej gitary. Chyba ciężko jest wyżyć, prowadząc sklep muzyczny "w tym smutnym jak pizda mieście"...
W każdym razie sklep znajduje się przy ulicy Toruńskiej w moim Mieście Trybunałów. Przypomniało mi się też jak jako mały dzieciak przychodziłem z dziadkami albo z rodzicami na lody na Toruńską, bo tam były takie dobre z maszyny... Chciałem sprawdzić, czy ta lodziarnia jeszcze tam stoi i... to chyba ta sama. Dziesięć minut do autobusu. "A, kupię sobie loda!" Wprawdzie w autobusie nie można jeść lodów. "A, to pojadę następnym!" Kupiłem sobie dużego loda z polewą czekoladową i jadłem go spacerując po Starym Mieście w Piotrkowie... Ile razy jako dzieciak zazdrościłem tym chłopakom, którzy chodzili po ulicach Starówki bez rodziców, bo to było ich podwórko. Ile razy chciałem tak jak oni ganiać się po Rynku Trybunalskim. Teraz, kilkanaście lat później pojawiam się tu sam. Smak lodów przypomina o dzieciństwie, lecz nie jest przecież dokładnie ten sam. Spaceruję sobie po ulicach, którymi spacerowałem z mamą albo z babcią, czy też z ciotkami, które czasami się mną opiekowały. Tylko że teraz zupełnie sam i... Z jednej strony chciałoby się znowu tak beztrosko żyć, a z drugiej to cieszę się z tego, że idę tam gdzie chcę. Sam.
Wszystko się zmienia.
Kiedyś nawet bałem się chodzić po Starówce ze względu na dość nieciekawe towarzystwo, które zamieszkuje tereny wokół Rynku. Dzisiaj zmienia się to na lepsze. Jest to widoczne. Dzisiaj już aż miło jest wybrać się na spacer po uliczkach na zachód od Rynku, między Rynkiem i kościołem jezuitów, a Placem Kościuszki i kościołem bernardynów (po piotrkowsku rzekłoby się bernardyn - taki regionalizm).
Rycerska, Rwańska, Sieradzka, Szewska, Łazienna-Mokra, Konarskiego, Pijarska... Mury obronne i Plac Niepodległości. Spacerując po Rynku Trybunalskim, na którym stoją odbudowane fundamenty ratusza, pomyślałem sobie, że Piotrków też wart jest zachodu. Robi się tu ładnie i jest co zwiedzić. Także nie tylko dlatego, że to dobre miejsce do kręcenia filmów o czasach międzywojennych (bo nie trzeba charakteryzować). To też zaleta. To jest właśnie urok tego miasta. Co z tego, że rzeki w Piotrkowie wyglądają jak rowy melioracyjne? Nie chodzi przecież tylko o rzekę, której tak bardzo mi brakuje, jak długo nie widzę Odry. Miasto jak z Polski B, tylko trochę bardziej na zachodzie, ale jednak w centrum.
Zapraszam do Piotrkowa!
czwartek, sierpnia 05, 2010
Reise, Reise...
Witam, Skarbeczki, bardzo serdecznie!
Długo się nie mogłem zebrać za napisanie czegokolwiek. Dopadła mnie jakaś bezproduktywność. Nie wiem dlaczego, bo przecież tyle się ze mną działo od ostatniego wpisu.
Po Basowiszczach, które były dla mnie jednym z najlepszych wydarzeń tego roku (jak do tej pory), spędziłem weekend i parę dni w Międzyzdrojach udzielając się artystycznie z paroma moimi znajomymi. Ogólnie bardzo fajny wyjazd, tylko gdyby nie kilka sytuacji, których można było uniknąć, a żeby było lepiej, wystarczyło je tylko olać. Niestety są pewni ludzie, którzy zawsze muszą swoje mieć na wierzchu. Nie mam zamiaru rozpisywać się o przyczynach mojego skróconego pobytu nad polskim morzem, bo chcę po prostu zostać w tym jak najbardziej neutralny, chociaż w pewnych momentach i tak musiałem być po jednej ze stron.
W każdym razie pożyłem przez te parę dni jak prawdziwy uliczny artysta. Za prawie pięć dni nad morzem zapłaciłem tylko za bilety PKP i za ręcznik i bluzę, których zapomniałem spakować. No cóż... Zdarza się. Wszyscy jesteśmy przecież niezdarami. Zatem wyszedłem bardziej na minus, ale i tak niedużo. Grając na ulicy zarabialiśmy "na bieżąco". Może nie wszyscy, bo po tym jak team się podzielił (a o tym nie chcę dokładnie pisać), jedni zarabiali lepiej od drugich, ale to po prostu wynika z tego, kto jaką funkcję pełni w zespole. Razem byliśmy w stanie zarobić dość dużo, kosztem niewielkiego wysiłku tak naprawdę, a osobno... Musiałbym cały dzień stać i błagać, żeby tyle utyrać. Aż w końcu postanowiłem wyjechać stamtąd, bo mimo że podoba mi się nad polskim morzem i pierwszy raz byłem w tamtej części Wybrzeża, to te całe kwasy w ekipie zagrały mi na nerwy. W każdym razie wiem na kogo mogę liczyć. Chyba.
O, i chyba jutro wyczyszczę w końcu ten saksofon, bo pewnie piasek znad morza przywiozłem.
Miałem tam zostać do piątku i pojechać na Brudstok jeszcze z tymi samymi znajomymi. Wróciłem wcześniej do domu i myślałem, że na ten Brudstok to mi się nie będzie chciało jechać. Jednak nagle przy rodzinnym grillu postanowiłem, że pojadę! Z wujasem pojechałem tirem do Wrześni, z Wrześni pociąg osobowy do Poznania, z Poznania do Krzyża. Śniadanie w Krzyżu. Bułka z parówką i piwo. Z Krzyża miałem jechać do Gorzowa Wielkopolskiego, ale w Gorzowie okazało się, że pociąg jedzie dalej do Kostrzyna! Więc pojechałem sobie dalej. Na szczęście konduktor nie przechodził przez pociąg. W pociągu jak to w pociągu... Ktoś pije piwo, sam sobie też wypiłem. Ktoś pali papierosa, to poinhalowałem się (bierne palenie). A jeszcze to była cała banda panczurów i innych brudasów, więc od samego początku było bardzo fajnie. Wjeżdżając do Kostrzyna widzi się za oknem pociągu ludzi, którzy machają do Ciebie na powitanie. Atmosfera od samego początku.
Mój pierwszy Przystanek Woodstock. Tak, wstyd się przyznać, że dopiero teraz, bo większość moich znajomych zaczęło tam jeździć mając 17-19 lat, ale i na mnie przyszedł czas. Wychodzę z dworca na Kostrzyn. I gdzie jest ten cholerny Przystanek Woodstock? Drogowskazy wskazują we wszystkie strony. Zagubiłem się w mieście. Widzę nagle grupę sympatycznych panczurów z grzebieniami. Zanim skończyłem pytać "Którędy na Woodstock?" zorientowałem się, że mówią po niemiecku (a to szybko było). Tak więc oni lekko zdziwieni, że taki stary facet z Polski nie wie, gdzie jest Woodstock, wskazali mi drogę, która okazała się właściwa i dotarłem. Zdążyłem nawet na Ewelinę Flintę, którą chciałem pominąć, ale siłą rzeczy (a raczej siłą tego sprzętu, który był ustawiony na tegorocznej scenie - 100000 W na stronę...) nie mogłem jej nie posłuchać. I bardzo pozytywnie zostałem zaskoczony. To nie ta sama Ewelina, którą znamy z Idolów, z telewizji i z radio. Jak na Woodstock przystało, klasycznie rockowo, może hipisowsko, ale w gruncie rzeczy przyjemnie zaśpiewała Flinta z przyjaciółmi.
Następnie coś, co było jedną z głównych przyczyn mojego przyjazdu, czyli chłopaki, które na scenę przebierają się za robaki i śpiewają o bzykaniu, czyli... Łąki Łan! Nie zawiedli mnie oczywiście, a nawet zaskoczyli. Tak, to jest grupa, która zaskakuje nieprzyzwoicie. Świetnie wyszedł im numer z Zieloną Platformą, którą wyruszyli pływać w tłumie rozszalałej młodzieży. Cudownie zagrali i trochę żałuję, że nie było mnie tam bliżej, ale dopchać się tam, to raz, a jeszcze torbę z fantami miałem na karku, a jeszcze nie miałem jej wtedy gdzie zostawić, bo znowu zostałem wystawiony przez znajomych. Później po Skryabinie spotkałem koleżankę Tatianę, którą poznałem w Międzyzdrojach (i w tym miejscu pozdrawiam), u której mogłem zostawić graty i iść szaleć. Łąki Łanów polecam każdemu! Jak na polskie warunki, zespół jest niesamowity. Rzekłbym nawet, że objawienie polskiej muzyki. Bez przesady, naprawdę.
Z ciekawości zajrzałem na scenę folkową, gdzie miał zagrać ukraiński Skryabin, którego występu byłem ciekaw, bo znałem tylko parę kawałków skądś przypadkiem. Za jakie grzechy trzeba tam było tak wysoko wchodzić? Scena folkowa była położona na górce. Na samym szczycie. W nagrodę chyba można było ujrzeć stamtąd prawie "cały Woodstock", czyli cały tłum pod sceną i ekhm. pole namiotowe, które się rozciągało naprawdę baaardzo szeroko. Wspaniały widok.
Skryabin bardzo mi się spodobał. Poza tym nie spodziewałem się, że ich leader tak dobrze mówi po polsku. Ukraińskie flagi powiewające w rytmie takiego czegoś podobnego do rocka (jakoś ciężko mi ich zaszufladkować odpowiednio). Brzmi fajnie, ale niestety po ukraińsku bardzo niewiele rozumiem. Sam język brzmi przeuroczo, a szczególnie w muzyce rockowej (albo ja mam jakieś zboczenie). Tak, zaliczam eventy pełne wschodnich akcentów.
Po Skryabinie chciałem już uciekać, bo nikt ze znajomych nie dawał żadnego znaku (mimo że wcześniej pisałem, dzwoniłem). Cóż... Dobrze, że tak mało osób nazywam przyjaciółmi, bo inaczej bardzo bym się pogniewał. Schodzę sobie z górki i podążam w stronę wyjścia, aż nagle spotykam niemal ostatnią osobę, którą się spodziewałem spotkać. Mowa oczywiście o wspomnianej koleżance Tatianie, której w dodatku prawie nie poznałem. Długo nie musiała mnie przekonywać, żebym został jeszcze trochę. Bo Woodstock, to Woodstock. Żal było odjechać tak wcześnie, ale co ja miałem zrobić z gratami? Nie zostawię pierwszemu lepszemu brudasowi, albo panczurom. Wiadomo, czy nie rozkradną? A tak, to wrzuciłem sobie rzeczy do namiotu, poszliśmy na piwo, a potem...
Potem był Papa Roach (jakiś występ mogłem pominąć, ale dla mnie był za ciężki, więc luz). Zespół jak zespół. Normalnie, to rzadko słucham takich zespołów, ale Papa Roach pamiętam jakoś z początku dekady 2000, kiedy często ich jeszcze na MTV grali, więc parę kawałków jakoś częściowo znałem. Grali tak świetnie, tak przypomniała mi się młodość (o, taaaak), że wyskakałem się i wyhasałem jak szalony, opętany. Cały brudny, okurzony, polewałem się wodą, którą można było dostać w zamian za osiem pustych butelek plastikowych (jakaś tam akcja ekologiczna Allegro... ale ciekawa!). Może będzie mnie widać na płytce z Przystanku, bo kamera parę razy nad nami przeleciała. A nagrywane było w najwyższej jakości HD i tratatata. Jurek Owsiak jak zwykle ledwo mówił. Trudno, żeby nie. Tam prawie każdy chyba ledwo mówił. Przez to, że trzeba było te megawaty przekrzyczeć i przez ten cały kurz, który wdzierał się wszędzie i unosił nad całym terenem tego Brudstoku.
Później niesamowity Nigel Kennedy. Brak mi słów, żeby opisać ten koncert. Ja po prostu kupię tę płytkę z Woodstocku jak tylko wyjdzie i będę sobie to na okrągło puszczać. Nie słuchałem go wcale wcześniej, ale przez Woodstock pokochałem jego muzykę. I jeszcze to: "PKP - Pięknie, Kurwa, Nigel, Pięknie!" :) Brak słów, bo niesamowitość.
Na Lao Che nie chciało mi się zostawać. Popiliśmy jeszcze i poszedłem spać. Oczywiście nie miałem gdzie, bo jako osoba leniwa, nie wziąłem namiotu i liczyłem tylko na dobrą pogodę. Nie przeliczyłem się. Mogłem spać "pod chmurką". Lao Che przygrywali mi do snu, przyglądałem się gwiazdkom na niebie (tak, było je widać, bo dość wysoko byliśmy i tam aż tyle kurzu nie wchodziło). Cudny, spontaniczny wyjazd na jeden dzień na Woodstock. Naprawdę się opłaciło jechać! Ci, co woleli iść na karaoke do pubu niech żałują.
Droga powrotna już nie była taka różowa. O ile do Kostrzyna połowę drogi miałem za darmo, tak z powrotem za całą drogę już musiałem zapłacić... I nie obyło się bez przygód i komplikacji.
Idę w kierunku dworca w Kostrzynie. Jeszcze jakiś brudas się do nas przyczepił i sępił papierosy, gadając jakieś bzdury. Pełno tam takich, dlatego warto jechać jednak z kimś. Myślę sobie, jest po pierwszym dniu. Na pewno nie będzie kolejek po bilety itd., no bo kto po pierwszym dniu będzie jechać. A tam na dworcu pełno ludzi. Pociąg za dwadzieścia minut, a ja może dwudziesty w kolejce. A przecież ci ludzie to takie melepety, że na pewno nie zejdzie jednej osobie jedna minuta przy kasie, bo z kasy sobie informację robią. Melepety. Na szczęście jakoś zdążyłem na osobowy do Krzyża. Pojechałem niestety tylko do Gorzowa, bo myślałem, że jak takie dość duże miasto, to bez problemu będzie tam coś do Poznania, czy Wrocławia... I się przeliczyłem! Pociągi to albo do Kostrzyna, albo do Krzyża, a z Krzyża dopiero jakieś pospieszne do innych większych stacji. Poszedłem na PKS. Okazało się, że spędzę półtora godziny w Gorzowie Wielkopolskim czekając na autobus do Poznania. Autobus pospieszny, czy przyspieszony... W każdym razie jechał później przez jakieś wiochy. Półtora godziny w Gorzowie poświęciłem na zwiedzanie terenów nad Wartą. Gorzów to ładne miasto w gruncie rzeczy jest. Gdyby tylko mieli lepsze połączenia komunikacyjne... Chyba że mają, a ja czegoś o tym nie wiem. Gdyby w Piotrkowie była rzeka, to byłby ładny jak Gorzów. Ale tramwaje mają stare i wydają się okropne. Za to nad Wartą jest ślicznie. Nie mogłem znaleźć mojego bankomatu i nie miałem co jeść. Pomyślałem, że zjem sobie w Poznaniu. Trudno. Przeszedłem się tu i tam, trzymając się jakichś większych ulic, rzeki, albo torów, żeby się nie zgubić. Przyjemnie. Później z wikipedii wyczytałem, że Gorzów Wielkopolski z Wielkopolską tak naprawdę nie ma nic wspólnego (albo niewiele... nie wiem, nie cytuję z pamięci, nie liczę na moją pamięć). Po niemiecku nazywał się Landsberg an der Warthe, co po wojnie po wcieleniu do "Macierzy" (na Ziemiach Odzyskanych kochamy to słowo) przetłumaczono jako Gorzów nad Wartą. Wielkopolski podobno dlatego, że leżał w województwie poznańskim, czy coś tak.
W każdym razie warto zobaczyć.
Autobus do Poznania. Całą drogę przespałem. Prawie. Budziłem się tylko na większych dziurach. Może czasem autobusem szybciej, a dla niektórych nawet wygodniej, ale ja tam jednak wolę pociągi...
Poznań. Sprawdzam autobusy bezpośrednio do Piotrkowa (żeby się już tyle nie wlec). Jest jakiś po dwudziestej. Idę do kasy. Chcę kupić bilet na ten autobus, aż tu nagle okazuje się, że takiego autobusu nie ma. Mimo że figuruje w rozkładzie i nawet podpisany jest, że kursuje od któregośtam czerwca do któregośtam sierpnia roku bieżącego. Powinno więc być wszystko w porządku, ale autobus widmo. Nie ma takiego i "Niech pan pojedzie tym o dwudziestej drugiej. To jest autobus do Przemyśla i jedzie przez Piotrków." OK. Pojadę już tym.
Nie chciało mi się czekać i sprawdzać, czy ten tajemniczy autobus, którego nie ma, przyjedzie po tej dwudziestej. Miałem do załatwienia dwie rzeczy. Znaleźć bankomat, żeby sprawdzić stan konta i ewentualnie wpłacić banknoty (żeby nie wozić i żeby nie ukradli) i znaleźć stację benzynową Shella, bo jak zostawię gotówę, to coś do jedzenia mogę za bony, które dostałem od ojca, kupić. Ale najpierw przejdziemy się na Stare Miasto!
Przeszedłem się, pozwiedzałem. W Poznaniu, tak żeby połazić, to chyba z dziesięć lat nie byłem... Ostatni raz tak pozwiedzać, to chyba ze szkołą, jak dobrze pamiętam. Zapomniałem prawie jak tam ładnie jest. To znaczy - mnie się podoba.
Znalazłem mój bankomat i wpłatomat (nazwany tam jakoś dziwnie... wrzutką, czy coś takiego). Jedna sprawa załatwiona. Kolej na Shell... Wypuściłem się gdzieś w kierunku Malty i szedłem, szedłem, szedłem... aż w końcu zwątpiłem i zawróciłem. Poszedłem znowu przez Stare Miasto i znowu okolice dworca, aż dotarłem do Głogowskiej. To sobie ogarnąłem Głogowską. Jak była jakaś stacja, to albo BP, albo Lotos... Shella nie ma. Zrobiłem zakupy w sklepie i zjadłem coś na ławce. A już liczyłem na kawę i bułkę z mięsem ze stacji... I doładowałbym sobie konto, bo miałem przecież odpisać na wiadomość pewnej bardzo ciekawej dziewczynie, którą poznałem w dziwnych okolicznościach... Tajemnica.
Po dziewiątej byłem znowu na dworcu i czekałem na ten właściwy już autobus. Przyjechał punktualnie. Wlókł się znowu po jakichś wiochach.
Obudziłem się w Łodzi. Jakoś koło drugiej. No to byłem prawie w domu. Odebrał mnie z dworca brat i w domu byłem koło czwartej. Podróż może trochę wyczerpująca, ale ciekawa i dla mnie przyjemna. Warto było.
Ostatnio często zdarzają mi się takie spontaniczne wypady. Ale skoro postanowiłem robić wszystko tak, jakby jutro miał się skończyć świat, to muszę ulegać takim pokusom. I chociaż robić coś dla siebie samego to nie to samo, co robić coś dla kogoś, kto jest... kimś, to i tak chcę nawet sam przeżyć te wakacje jakoś tak bardzo, interesująco, w ciekawy sposób, a nie tylko siedzenie w tej dziurze i narzekanie "jak to, kurwa, jest chujowo". Lecz chyba nie starczy mi już czasu ani pieniędzy, żeby wszystkie krańce Polski zwiedzić. Na razie jest dwa na cztery.
Może chociaż trzeci się uda?
Męskie Granie we Wrocławiu odpuszczam, bo brak biletów, a koniów pierdolę. Do Warszawy mi się nie chce, a Festiwal Tauron Nowa Muzyka w Katowicach niestety też mnie ominie z przyczyn już niestety czysto finansowych. Trzeba odkładać na inne eventy...
Długo się nie mogłem zebrać za napisanie czegokolwiek. Dopadła mnie jakaś bezproduktywność. Nie wiem dlaczego, bo przecież tyle się ze mną działo od ostatniego wpisu.
Po Basowiszczach, które były dla mnie jednym z najlepszych wydarzeń tego roku (jak do tej pory), spędziłem weekend i parę dni w Międzyzdrojach udzielając się artystycznie z paroma moimi znajomymi. Ogólnie bardzo fajny wyjazd, tylko gdyby nie kilka sytuacji, których można było uniknąć, a żeby było lepiej, wystarczyło je tylko olać. Niestety są pewni ludzie, którzy zawsze muszą swoje mieć na wierzchu. Nie mam zamiaru rozpisywać się o przyczynach mojego skróconego pobytu nad polskim morzem, bo chcę po prostu zostać w tym jak najbardziej neutralny, chociaż w pewnych momentach i tak musiałem być po jednej ze stron.
W każdym razie pożyłem przez te parę dni jak prawdziwy uliczny artysta. Za prawie pięć dni nad morzem zapłaciłem tylko za bilety PKP i za ręcznik i bluzę, których zapomniałem spakować. No cóż... Zdarza się. Wszyscy jesteśmy przecież niezdarami. Zatem wyszedłem bardziej na minus, ale i tak niedużo. Grając na ulicy zarabialiśmy "na bieżąco". Może nie wszyscy, bo po tym jak team się podzielił (a o tym nie chcę dokładnie pisać), jedni zarabiali lepiej od drugich, ale to po prostu wynika z tego, kto jaką funkcję pełni w zespole. Razem byliśmy w stanie zarobić dość dużo, kosztem niewielkiego wysiłku tak naprawdę, a osobno... Musiałbym cały dzień stać i błagać, żeby tyle utyrać. Aż w końcu postanowiłem wyjechać stamtąd, bo mimo że podoba mi się nad polskim morzem i pierwszy raz byłem w tamtej części Wybrzeża, to te całe kwasy w ekipie zagrały mi na nerwy. W każdym razie wiem na kogo mogę liczyć. Chyba.
O, i chyba jutro wyczyszczę w końcu ten saksofon, bo pewnie piasek znad morza przywiozłem.
Miałem tam zostać do piątku i pojechać na Brudstok jeszcze z tymi samymi znajomymi. Wróciłem wcześniej do domu i myślałem, że na ten Brudstok to mi się nie będzie chciało jechać. Jednak nagle przy rodzinnym grillu postanowiłem, że pojadę! Z wujasem pojechałem tirem do Wrześni, z Wrześni pociąg osobowy do Poznania, z Poznania do Krzyża. Śniadanie w Krzyżu. Bułka z parówką i piwo. Z Krzyża miałem jechać do Gorzowa Wielkopolskiego, ale w Gorzowie okazało się, że pociąg jedzie dalej do Kostrzyna! Więc pojechałem sobie dalej. Na szczęście konduktor nie przechodził przez pociąg. W pociągu jak to w pociągu... Ktoś pije piwo, sam sobie też wypiłem. Ktoś pali papierosa, to poinhalowałem się (bierne palenie). A jeszcze to była cała banda panczurów i innych brudasów, więc od samego początku było bardzo fajnie. Wjeżdżając do Kostrzyna widzi się za oknem pociągu ludzi, którzy machają do Ciebie na powitanie. Atmosfera od samego początku.
Mój pierwszy Przystanek Woodstock. Tak, wstyd się przyznać, że dopiero teraz, bo większość moich znajomych zaczęło tam jeździć mając 17-19 lat, ale i na mnie przyszedł czas. Wychodzę z dworca na Kostrzyn. I gdzie jest ten cholerny Przystanek Woodstock? Drogowskazy wskazują we wszystkie strony. Zagubiłem się w mieście. Widzę nagle grupę sympatycznych panczurów z grzebieniami. Zanim skończyłem pytać "Którędy na Woodstock?" zorientowałem się, że mówią po niemiecku (a to szybko było). Tak więc oni lekko zdziwieni, że taki stary facet z Polski nie wie, gdzie jest Woodstock, wskazali mi drogę, która okazała się właściwa i dotarłem. Zdążyłem nawet na Ewelinę Flintę, którą chciałem pominąć, ale siłą rzeczy (a raczej siłą tego sprzętu, który był ustawiony na tegorocznej scenie - 100000 W na stronę...) nie mogłem jej nie posłuchać. I bardzo pozytywnie zostałem zaskoczony. To nie ta sama Ewelina, którą znamy z Idolów, z telewizji i z radio. Jak na Woodstock przystało, klasycznie rockowo, może hipisowsko, ale w gruncie rzeczy przyjemnie zaśpiewała Flinta z przyjaciółmi.
Następnie coś, co było jedną z głównych przyczyn mojego przyjazdu, czyli chłopaki, które na scenę przebierają się za robaki i śpiewają o bzykaniu, czyli... Łąki Łan! Nie zawiedli mnie oczywiście, a nawet zaskoczyli. Tak, to jest grupa, która zaskakuje nieprzyzwoicie. Świetnie wyszedł im numer z Zieloną Platformą, którą wyruszyli pływać w tłumie rozszalałej młodzieży. Cudownie zagrali i trochę żałuję, że nie było mnie tam bliżej, ale dopchać się tam, to raz, a jeszcze torbę z fantami miałem na karku, a jeszcze nie miałem jej wtedy gdzie zostawić, bo znowu zostałem wystawiony przez znajomych. Później po Skryabinie spotkałem koleżankę Tatianę, którą poznałem w Międzyzdrojach (i w tym miejscu pozdrawiam), u której mogłem zostawić graty i iść szaleć. Łąki Łanów polecam każdemu! Jak na polskie warunki, zespół jest niesamowity. Rzekłbym nawet, że objawienie polskiej muzyki. Bez przesady, naprawdę.
Z ciekawości zajrzałem na scenę folkową, gdzie miał zagrać ukraiński Skryabin, którego występu byłem ciekaw, bo znałem tylko parę kawałków skądś przypadkiem. Za jakie grzechy trzeba tam było tak wysoko wchodzić? Scena folkowa była położona na górce. Na samym szczycie. W nagrodę chyba można było ujrzeć stamtąd prawie "cały Woodstock", czyli cały tłum pod sceną i ekhm. pole namiotowe, które się rozciągało naprawdę baaardzo szeroko. Wspaniały widok.
Skryabin bardzo mi się spodobał. Poza tym nie spodziewałem się, że ich leader tak dobrze mówi po polsku. Ukraińskie flagi powiewające w rytmie takiego czegoś podobnego do rocka (jakoś ciężko mi ich zaszufladkować odpowiednio). Brzmi fajnie, ale niestety po ukraińsku bardzo niewiele rozumiem. Sam język brzmi przeuroczo, a szczególnie w muzyce rockowej (albo ja mam jakieś zboczenie). Tak, zaliczam eventy pełne wschodnich akcentów.
Po Skryabinie chciałem już uciekać, bo nikt ze znajomych nie dawał żadnego znaku (mimo że wcześniej pisałem, dzwoniłem). Cóż... Dobrze, że tak mało osób nazywam przyjaciółmi, bo inaczej bardzo bym się pogniewał. Schodzę sobie z górki i podążam w stronę wyjścia, aż nagle spotykam niemal ostatnią osobę, którą się spodziewałem spotkać. Mowa oczywiście o wspomnianej koleżance Tatianie, której w dodatku prawie nie poznałem. Długo nie musiała mnie przekonywać, żebym został jeszcze trochę. Bo Woodstock, to Woodstock. Żal było odjechać tak wcześnie, ale co ja miałem zrobić z gratami? Nie zostawię pierwszemu lepszemu brudasowi, albo panczurom. Wiadomo, czy nie rozkradną? A tak, to wrzuciłem sobie rzeczy do namiotu, poszliśmy na piwo, a potem...
Potem był Papa Roach (jakiś występ mogłem pominąć, ale dla mnie był za ciężki, więc luz). Zespół jak zespół. Normalnie, to rzadko słucham takich zespołów, ale Papa Roach pamiętam jakoś z początku dekady 2000, kiedy często ich jeszcze na MTV grali, więc parę kawałków jakoś częściowo znałem. Grali tak świetnie, tak przypomniała mi się młodość (o, taaaak), że wyskakałem się i wyhasałem jak szalony, opętany. Cały brudny, okurzony, polewałem się wodą, którą można było dostać w zamian za osiem pustych butelek plastikowych (jakaś tam akcja ekologiczna Allegro... ale ciekawa!). Może będzie mnie widać na płytce z Przystanku, bo kamera parę razy nad nami przeleciała. A nagrywane było w najwyższej jakości HD i tratatata. Jurek Owsiak jak zwykle ledwo mówił. Trudno, żeby nie. Tam prawie każdy chyba ledwo mówił. Przez to, że trzeba było te megawaty przekrzyczeć i przez ten cały kurz, który wdzierał się wszędzie i unosił nad całym terenem tego Brudstoku.
Później niesamowity Nigel Kennedy. Brak mi słów, żeby opisać ten koncert. Ja po prostu kupię tę płytkę z Woodstocku jak tylko wyjdzie i będę sobie to na okrągło puszczać. Nie słuchałem go wcale wcześniej, ale przez Woodstock pokochałem jego muzykę. I jeszcze to: "PKP - Pięknie, Kurwa, Nigel, Pięknie!" :) Brak słów, bo niesamowitość.
Na Lao Che nie chciało mi się zostawać. Popiliśmy jeszcze i poszedłem spać. Oczywiście nie miałem gdzie, bo jako osoba leniwa, nie wziąłem namiotu i liczyłem tylko na dobrą pogodę. Nie przeliczyłem się. Mogłem spać "pod chmurką". Lao Che przygrywali mi do snu, przyglądałem się gwiazdkom na niebie (tak, było je widać, bo dość wysoko byliśmy i tam aż tyle kurzu nie wchodziło). Cudny, spontaniczny wyjazd na jeden dzień na Woodstock. Naprawdę się opłaciło jechać! Ci, co woleli iść na karaoke do pubu niech żałują.
Droga powrotna już nie była taka różowa. O ile do Kostrzyna połowę drogi miałem za darmo, tak z powrotem za całą drogę już musiałem zapłacić... I nie obyło się bez przygód i komplikacji.
Idę w kierunku dworca w Kostrzynie. Jeszcze jakiś brudas się do nas przyczepił i sępił papierosy, gadając jakieś bzdury. Pełno tam takich, dlatego warto jechać jednak z kimś. Myślę sobie, jest po pierwszym dniu. Na pewno nie będzie kolejek po bilety itd., no bo kto po pierwszym dniu będzie jechać. A tam na dworcu pełno ludzi. Pociąg za dwadzieścia minut, a ja może dwudziesty w kolejce. A przecież ci ludzie to takie melepety, że na pewno nie zejdzie jednej osobie jedna minuta przy kasie, bo z kasy sobie informację robią. Melepety. Na szczęście jakoś zdążyłem na osobowy do Krzyża. Pojechałem niestety tylko do Gorzowa, bo myślałem, że jak takie dość duże miasto, to bez problemu będzie tam coś do Poznania, czy Wrocławia... I się przeliczyłem! Pociągi to albo do Kostrzyna, albo do Krzyża, a z Krzyża dopiero jakieś pospieszne do innych większych stacji. Poszedłem na PKS. Okazało się, że spędzę półtora godziny w Gorzowie Wielkopolskim czekając na autobus do Poznania. Autobus pospieszny, czy przyspieszony... W każdym razie jechał później przez jakieś wiochy. Półtora godziny w Gorzowie poświęciłem na zwiedzanie terenów nad Wartą. Gorzów to ładne miasto w gruncie rzeczy jest. Gdyby tylko mieli lepsze połączenia komunikacyjne... Chyba że mają, a ja czegoś o tym nie wiem. Gdyby w Piotrkowie była rzeka, to byłby ładny jak Gorzów. Ale tramwaje mają stare i wydają się okropne. Za to nad Wartą jest ślicznie. Nie mogłem znaleźć mojego bankomatu i nie miałem co jeść. Pomyślałem, że zjem sobie w Poznaniu. Trudno. Przeszedłem się tu i tam, trzymając się jakichś większych ulic, rzeki, albo torów, żeby się nie zgubić. Przyjemnie. Później z wikipedii wyczytałem, że Gorzów Wielkopolski z Wielkopolską tak naprawdę nie ma nic wspólnego (albo niewiele... nie wiem, nie cytuję z pamięci, nie liczę na moją pamięć). Po niemiecku nazywał się Landsberg an der Warthe, co po wojnie po wcieleniu do "Macierzy" (na Ziemiach Odzyskanych kochamy to słowo) przetłumaczono jako Gorzów nad Wartą. Wielkopolski podobno dlatego, że leżał w województwie poznańskim, czy coś tak.
W każdym razie warto zobaczyć.
Autobus do Poznania. Całą drogę przespałem. Prawie. Budziłem się tylko na większych dziurach. Może czasem autobusem szybciej, a dla niektórych nawet wygodniej, ale ja tam jednak wolę pociągi...
Poznań. Sprawdzam autobusy bezpośrednio do Piotrkowa (żeby się już tyle nie wlec). Jest jakiś po dwudziestej. Idę do kasy. Chcę kupić bilet na ten autobus, aż tu nagle okazuje się, że takiego autobusu nie ma. Mimo że figuruje w rozkładzie i nawet podpisany jest, że kursuje od któregośtam czerwca do któregośtam sierpnia roku bieżącego. Powinno więc być wszystko w porządku, ale autobus widmo. Nie ma takiego i "Niech pan pojedzie tym o dwudziestej drugiej. To jest autobus do Przemyśla i jedzie przez Piotrków." OK. Pojadę już tym.
Nie chciało mi się czekać i sprawdzać, czy ten tajemniczy autobus, którego nie ma, przyjedzie po tej dwudziestej. Miałem do załatwienia dwie rzeczy. Znaleźć bankomat, żeby sprawdzić stan konta i ewentualnie wpłacić banknoty (żeby nie wozić i żeby nie ukradli) i znaleźć stację benzynową Shella, bo jak zostawię gotówę, to coś do jedzenia mogę za bony, które dostałem od ojca, kupić. Ale najpierw przejdziemy się na Stare Miasto!
Przeszedłem się, pozwiedzałem. W Poznaniu, tak żeby połazić, to chyba z dziesięć lat nie byłem... Ostatni raz tak pozwiedzać, to chyba ze szkołą, jak dobrze pamiętam. Zapomniałem prawie jak tam ładnie jest. To znaczy - mnie się podoba.
Znalazłem mój bankomat i wpłatomat (nazwany tam jakoś dziwnie... wrzutką, czy coś takiego). Jedna sprawa załatwiona. Kolej na Shell... Wypuściłem się gdzieś w kierunku Malty i szedłem, szedłem, szedłem... aż w końcu zwątpiłem i zawróciłem. Poszedłem znowu przez Stare Miasto i znowu okolice dworca, aż dotarłem do Głogowskiej. To sobie ogarnąłem Głogowską. Jak była jakaś stacja, to albo BP, albo Lotos... Shella nie ma. Zrobiłem zakupy w sklepie i zjadłem coś na ławce. A już liczyłem na kawę i bułkę z mięsem ze stacji... I doładowałbym sobie konto, bo miałem przecież odpisać na wiadomość pewnej bardzo ciekawej dziewczynie, którą poznałem w dziwnych okolicznościach... Tajemnica.
Po dziewiątej byłem znowu na dworcu i czekałem na ten właściwy już autobus. Przyjechał punktualnie. Wlókł się znowu po jakichś wiochach.
Obudziłem się w Łodzi. Jakoś koło drugiej. No to byłem prawie w domu. Odebrał mnie z dworca brat i w domu byłem koło czwartej. Podróż może trochę wyczerpująca, ale ciekawa i dla mnie przyjemna. Warto było.
Ostatnio często zdarzają mi się takie spontaniczne wypady. Ale skoro postanowiłem robić wszystko tak, jakby jutro miał się skończyć świat, to muszę ulegać takim pokusom. I chociaż robić coś dla siebie samego to nie to samo, co robić coś dla kogoś, kto jest... kimś, to i tak chcę nawet sam przeżyć te wakacje jakoś tak bardzo, interesująco, w ciekawy sposób, a nie tylko siedzenie w tej dziurze i narzekanie "jak to, kurwa, jest chujowo". Lecz chyba nie starczy mi już czasu ani pieniędzy, żeby wszystkie krańce Polski zwiedzić. Na razie jest dwa na cztery.
Może chociaż trzeci się uda?
Męskie Granie we Wrocławiu odpuszczam, bo brak biletów, a koniów pierdolę. Do Warszawy mi się nie chce, a Festiwal Tauron Nowa Muzyka w Katowicach niestety też mnie ominie z przyczyn już niestety czysto finansowych. Trzeba odkładać na inne eventy...
Etykiety:
Brudstok,
bzdury,
Gorzów Wielkopolski,
koncert,
Międzyzdroje,
muzyka,
podróż,
Poznań,
Przystanek Woodstock,
rozważania,
urojenia,
wakacje,
Woodstock
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)