wtorek, grudnia 28, 2010

Oszustwa i liczby.

Ja ciebie oszukuję. Ty siebie oszukujesz. Ja siebie oszukuję. Ty mnie oszukujesz. Ty jego oszukujesz. On ciebie oszukuje. On siebie oszukuje. On ją oszukuje. Ona jego oszukuje. Ona siebie oszukuje. Wszyscy się wzajemnie oszukują i myślą, że wszystko właściwie nazywają. Nawet dla mnie wygodna jest otoczka oszustwa, bo wtedy nikt nie ma pojęcia o tym, co myślę, co dokładnie czuję.

piątek, grudnia 24, 2010

Weihnachtszeit.

Nie mogę spać, bo ciągle myślę o tym, czego życzę sobie na święta. Porzucając myślenie niepoprawnego optymisty, a więc realnie obserwując świat wokół siebie, domyślam się, że i tak nic z tego się nie spełni. Między innymi dlatego nie lubię tych świąt.

niedziela, grudnia 05, 2010

.

Nie chce mi wyjść z głowy chwila, w której zapomniałem o całym świecie...

niedziela, listopada 28, 2010

5 Herz.

Czuję się jak rozdeptana piątka kier leżąca na chodniku pod budynkiem banku nieopodal Wrocławia Głównego. Dobry wieczór we Wrocławiu i para zakochanych, która spaceruje ulicą Piłsudskiego, za którymi ciągnie się zapach marihuany. Zwykła, wrocławska codzienność.

poniedziałek, listopada 22, 2010

Freundlichkeitstag?

Dziś po zajęciach zrobiłem sobie małą rundkę z plakatami. Małą, bo o tak wczesnej porze otwarte są tylko niektóre klubokawiarnie. Idąc ulicą Ruską dotarłem do skrzyżowania z Kazimierza Wielkiego i stojąc na drugich światłach (i drugich pasach, mając na słuchawkach taką przyjemną nutę), kierując się w stronę Pasażu Niepolda, dostrzegłem pewną reklamę o treści "MIAŁEŚ WYPADEK?". Skupiłem się jednak tylko na słowie "wypadek", w którym literka P była przesłonięta przez słup z lampą. Przeczytałem: "WY ADEK?" i pomyślałem sobie: "Tak, Adek"...

niedziela, listopada 21, 2010

Danke, Guten Tag!

Źle się czuję. Ale na szczęście przez całą noc napisałem w końcu te konspekty... Dziękuję, dzień dobry.

poniedziałek, listopada 15, 2010

czwartek, listopada 04, 2010

piątek, października 29, 2010

Breslau bei Nacht.

Jestem małym niebieskim pingwinkiem, który napier*ala różowymi piłeczkami w pandę, która stoi po drugiej stronie wielkiego zielonego stołu.

niedziela, października 24, 2010

Hass & Liebe.

Spośród wszystkich uczuć, które znam, to moim zdaniem chyba właśnie nienawiść i miłość są najsilniejsze...

niedziela, października 10, 2010

PiotrkOFF Art Festival 2010 - 2

PiotrkOFF Art Festival 2010 - dzień drugi. Trudno powiedzieć, czy lepszy lub gorszy od poprzedniego. Najbezpieczniej napisać: równie dobry, ale drugiego dnia z pewnością towarzyszyły mi nieco inne doznania.

sobota, października 09, 2010

PiotrkOFF Art Festival 2010 - 1

Dzisiejsza notka będzie o moim wczorajszym udziale w imprezie o nazwie PiotrkOFF Art Festival 2010. Jako że nie mogę być na wszystkich dniach festiwalu, postanowiłem relacjonować każdy dzień osobno. Mam nadzieję, że nie zanudzę.

czwartek, października 07, 2010

poniedziałek, października 04, 2010

niedziela, września 26, 2010

Die andere Seite.

I po praktykach... Miesiąc temu nawet nie przypuszczałem, że mógłbym powiedzieć, że było fajnie. A było... W sumie podobało mi się być po drugiej stronie. To dla mnie bardzo cenne doświadczenie i będę je ciepło wspominać.

niedziela, września 19, 2010

Lieblingsmenschen.

Wiem, ostatnio piszę różne dziwne rzeczy, ale... myślę, że czasem to dobrze, że nie opuściła mnie tak do końca moja wrodzona skłonność do traktowania ludzi jak podludzi. Gdyby nie to, dawno skoczyłbym już z mostu. A tak - mam wujotbe i jakoś leci.

sobota, września 11, 2010

die Lehrer.

Ostatnio zajmuję się nauczaniem. Tak, w końcu te praktyki w szkole... Powróciłem do mojego ogólniaka, lecz tym razem po drugiej stronie barykady. Minął pierwszy tydzień. Nie jest źle.

niedziela, września 05, 2010

---

Dla mnie to żaden problem w jednej chwili przekreślić coś takiego, co niektórzy są w stanie nazwać nawet przyjaźnią. Myślicie, że nie umiem? Jestem takim cholernym egoistą, że myślę, że mogę wszystko.

piątek, września 03, 2010

wtorek, sierpnia 31, 2010

Spätsommer.

Kończą się wakacje. Tak, kończą. Przede mną parę tygodni tych pieprzonych praktyk i poprawka z historii literatury. Nie zrobiłem nic. Kompletnie nic.

sobota, sierpnia 28, 2010

Angst.

Nie wiem dlaczego jest myśl taka jedna, co ciągle trwa przy mnie, śledzi i nęka. Wkłada obrazki gdzieś do mojej głowy. Oglądam je, jakby film kolorowy. Ja w roli głównej na torach, na moście staram się wykonać to jak najprościej. Choć nie brak niczego duszy spragnionej i boję się barwy krwistoczerwonej.
Wszystko przepadło! Wszystko stracone! Boję się barwy krwistoczerwonej. Miewam koszmary i myśli spaczone. Chciałbym już odejść - jestem zmęczony.
W każdej tej myśli najgorsze czekanie. Jak długo, jak i kiedy to się stanie? "Czy będzie bolało?" i ostatnie słowa. Czy za to wszystko wypada dziękować?
Nie wiem dlaczego jest myśl taka jedna, która czasami także mnie nachodzi: "Ten kryzys minie i może jednak wcale nie warto jest sobie szkodzić."
Nie wszystko przepadło, nie wszystko stracone i boję się barwy krwistoczerwonej.
Miewam koszmary i myśli spaczone...

Porcja grafomanii...
i piosenka na dziś i wczoraj.

Przepraszam, że nie piszę do Ciebie. Po prostu nie chcę, nie mam ochoty.

poniedziałek, sierpnia 23, 2010

Geburtstag.

Ostatnio miałem urodziny. Nie piszę tego po to, żeby dostać jeszcze jakieś spóźnione życzenia. Dzień jak każdy inny. Dziwne jest to, że zawsze w jakiś tam sposób świętowałem ten dzień, a w tym roku chciałem o nim zwyczajnie zapomnieć. Normalni ludzie, tacy jak moi znajomi, robili jakieś imprezy, czy chociaż wychodzili gdzieś na piwo, a ja... ja miałem po prostu wyjebane. Cały czas zresztą mam. Może to dwudzieste pierwsze urodziny, ale jakie to ma znaczenie... Przecież dwudzieste pierwsze urodziny to taka okazja! A ja mam to zwyczajnie gdzieś. Usunąłem, ukryłem, albo (gdzie się nie dało) zmieniłem datę urodzenia, żeby nikomu się nie przypomniało. Nie wiem, cholernie dziwne, dlaczego. A piszę o tym, bo mnie się dzisiaj zwyczajnie przypomniało o urodzinach mojego kumpla z gimnazjum. Tak zwyczajnie, bez "naszki", bez "fäjsbuka", ani powiadomieniu na gadzie, czy w telefonie. Spojrzałem na datę i przyszło mi do głowy, że jest ten dzień. Było parę osób, które i o moich tak pamiętały. Poza matką oczywiście, bo od niej pierwszej życzenia dostałem. Ojciec, jak zwykle, nie pamiętał, ale cóż... chyba po nim odziedziczyłem to, że takich dat po prostu nie pamiętam.
Nie chodziło mi o to, żeby zobaczyć, kto będzie pamiętać. Po prostu, szczerze, miałem to gdzieś. I nikt mi nie kupił torcika na fäjsbuku, nie dał prezentu na naszejklasie, ani nic. I dobrze mi było z tym. Znakomicie. Dopóki mój brat się nie wyrwał i nie posunął mi linku z życzeniami właśnie na fäjsbuku. Może nie było lawiny życzeń, ale plan nie wypalił. Jak ktoś zobaczył to u mnie na tablicy, to zaraz sobie pomyślał, że ja urodziny mam. Przecież to miała być cholerna tajemnica! Przecież ja w dupie miałem te całe urodziny! Chciałem mieć tylko święty spokój. I w gruncie rzeczy miałem. Prawie tak jak chciałem, bo chciałem właściwie, żeby wszyscy o tym zapomnieli, bo nie ma co świętować. Ja świętuję wtedy, kiedy mam na to ochotę. A że ochoty nie mam ostatnio na nic...
Miłe jest, że zawsze mój chrzestny pamięta o moich urodzinach. Każdego roku. W tym roku znów mnie odwiedził, posiedzieliśmy, pogadaliśmy. Miło. Oczywiście zebrałem, że jak byłem w Poznaniu, to nie zajrzałem do niego, ale następnym razem, choćbym miał czekać godzinę do autobusu czy pociągu, to na pięć minut do Swarzędza zajrzę. (półżartem)
Przestałem lubić urodziny, czy imieniny. Mam to gdzieś. Jest mi zwyczajnie miło, że ktoś mi złoży życzenia, ale ciąg życzeń na tablicy fäjsbuka, czy w komentarzach do profilu na "naszce", wygląda po prostu chujowato, jeśli wszyscy to piszą, bo przypominają im o tym powiadomienia.
Bardzo proszę nie obrażać się na to, co napisałem, bo ja po prostu tak myślę. A ja nie powinienem kształtować obcych opinii, bo mam to gdzieś. Możecie mi życzyć wszystkiego najgorszego.

czwartek, sierpnia 12, 2010

Verschwendung.

Pomyślałem sobie właśnie jakby to było, gdybym poszedł w moim życiu ścieżką, która byłaby może nieco prostsza, mniej zawiła niż ta, którą obrałem. Przecież gdybym był ekhm. robolem, to moje życie byłoby wiele prostsze. Nic nie mam do roboli. Zazdroszczę im tego, że tak niewiele wymagają od życia. Nie potrzebują tych wszystkich przeżyć i doznań, bez których ja teraz nie potrafię normalnie egzystować. Który z takich roboli myśli o tym, żeby iść do teatru czy na jakąś wystawę? Cały tydzień tyra, w sobotę dyskoteka i życie płynie. Prosto. Tak to sobie wyobrażam. Proste zasady, proste życie. Bez komplikowania sobie myśli jakąś kulturą - w każdym znaczeniu. Książki widzieć tylko na wystawach w księgarniach zza szyby samochodu i to i tak przypadkowo, tylko wtedy, gdy przejeżdża się przez miasto. Oglądać głupie amerykańskie filmy i ogłupiać się kanałami tematycznymi w telewizji o wiadomej tematyce [stereotypy]. Życie, aby tylko do soboty wieczór, albo do urlopu, piwo z kolegami i tanie papierosy... A, jeszcze może samochód i puste dziewczyny, które lecą tylko na pieniądze, albo takie naprawdę naiwne, które myślą, że da się coś zmienić. Ale czy to byłoby ciekawe życie? Czy to byłoby coś, czego naprawdę chcę? Może mama byłaby zadowolona, że pracuję, że mam jakąś dziewczynę, że może niedługo założę własną rodzinę i taratata... Ojciec byłby dumny, o tak.
Akurat jeśli chodzi o mnie, to pewne szczególne okoliczności zadecydowały o mojej drodze. Przez pewien defekt wręcz - musiałem iść na studia, i to na wcale nie takie złe studia, żeby być kimś. Nie musiałem, bo ktoś mi kazał, czy coś podobnego. Musiałem, bo wszyscy wokół tłumaczyli, że po ogólniaku jest się tylko nikim, że zero perspektyw. Zatem w mojej sytuacji, o której nie chcę pisać (bo nie o to chodzi, żeby tu sprzedawać kawałki o jakiejś chorobie, czy innej losowej złej sytuacji socjalno-bytowej), nie było jakby innego wyjścia. Bo nie mogłem zostać murarzem, stolarzem, fryzjerem, żołnierzem czy (chyba) elektrykiem. Tak, po prostu. Czy to jest w ogóle proste?

Może będę kimś za jakieś parę lat? Tak samo wiele wskazuje na to, że źle skończę, bo to się albo widzi z boku, albo czuje w środku.
Jak tu w ogóle być kimś, kiedy czuje się takie wypalenie?
A jak mogę pisać czy mówić o wypaleniu? Przecież niedługo skończę dopiero dwadzieścia jeden lat! Ale tak bardzo nie chce mi się nic, że szkoda nawet o tym pisać. Ale przecież oczywiście muszę się nad tym znowu rozwodzić - jak to mi się nic nie chce robić. Kompletnie nic.
Może coś bym porobił, ale nie ma z kim [i tu wcale nie chodzi o seks - dla jasności].
Marnuję czas, marnuję życie nad byle czym... Wakacje mam, mogę marnować czas. Odpocząć, żeby nabrać sił na nowy rok, który przeraża mnie jednak mniej niż te pieprzone wrześniowe praktyki. Najchętniej to spotkałbym się z jakimiś zupełnie obcymi ludźmi, posłuchał głośnej muzyki [najlepiej jakieś dubstepioryyy] i się zwyczajnie, prosto i prostacko napierdolił.
Przepuszczam wszystko.

Ale czasem naprawdę żałuję, że nie jestem pustym drechem, któremu do szczęścia wystarczy używana bawara, techno w radio, szlug na warze, pusta panienka z boku i piwo w bagażniku, z robotą po dziesięć-dwanaście godzin pięć dni w tygodniu, dyskoteką w sobotę i telenowelą + filmem w niedzielne popołudnie.
Życie jest okrutne i niesprawiedliwe.

wtorek, sierpnia 10, 2010

meine imaginierte Zeitreise.

Wczoraj przeniosłem się w czasie.
Byłem załatwić parę spraw "na mieście", których w końcu i tak nie załatwiłem i kiedy zorientowałem się, że do autobusu zostało mi jeszcze trochę czasu, poszedłem w kierunku piotrkowskiej Starówki. Zauważyłem nagle wielkie kartki w oknach jedynego sklepu muzycznego w mieście. Sam sklep wygląda dość biednie z zewnątrz. Za każdym razem, kiedy tam przychodzę, widzę jak ten budynek biednieje z czasem. Podchodzę bliżej, a tam wielkie napisy "Gitary po 100 zł". Wszystko jasne. Nie kupiłbym takiej gitary. Chyba ciężko jest wyżyć, prowadząc sklep muzyczny "w tym smutnym jak pizda mieście"...
W każdym razie sklep znajduje się przy ulicy Toruńskiej w moim Mieście Trybunałów. Przypomniało mi się też jak jako mały dzieciak przychodziłem z dziadkami albo z rodzicami na lody na Toruńską, bo tam były takie dobre z maszyny... Chciałem sprawdzić, czy ta lodziarnia jeszcze tam stoi i... to chyba ta sama. Dziesięć minut do autobusu. "A, kupię sobie loda!" Wprawdzie w autobusie nie można jeść lodów. "A, to pojadę następnym!" Kupiłem sobie dużego loda z polewą czekoladową i jadłem go spacerując po Starym Mieście w Piotrkowie... Ile razy jako dzieciak zazdrościłem tym chłopakom, którzy chodzili po ulicach Starówki bez rodziców, bo to było ich podwórko. Ile razy chciałem tak jak oni ganiać się po Rynku Trybunalskim. Teraz, kilkanaście lat później pojawiam się tu sam. Smak lodów przypomina o dzieciństwie, lecz nie jest przecież dokładnie ten sam. Spaceruję sobie po ulicach, którymi spacerowałem z mamą albo z babcią, czy też z ciotkami, które czasami się mną opiekowały. Tylko że teraz zupełnie sam i... Z jednej strony chciałoby się znowu tak beztrosko żyć, a z drugiej to cieszę się z tego, że idę tam gdzie chcę. Sam.
Wszystko się zmienia.
Kiedyś nawet bałem się chodzić po Starówce ze względu na dość nieciekawe towarzystwo, które zamieszkuje tereny wokół Rynku. Dzisiaj zmienia się to na lepsze. Jest to widoczne. Dzisiaj już aż miło jest wybrać się na spacer po uliczkach na zachód od Rynku, między Rynkiem i kościołem jezuitów, a Placem Kościuszki i kościołem bernardynów (po piotrkowsku rzekłoby się bernardyn - taki regionalizm).
Rycerska, Rwańska, Sieradzka, Szewska, Łazienna-Mokra, Konarskiego, Pijarska... Mury obronne i Plac Niepodległości. Spacerując po Rynku Trybunalskim, na którym stoją odbudowane fundamenty ratusza, pomyślałem sobie, że Piotrków też wart jest zachodu. Robi się tu ładnie i jest co zwiedzić. Także nie tylko dlatego, że to dobre miejsce do kręcenia filmów o czasach międzywojennych (bo nie trzeba charakteryzować). To też zaleta. To jest właśnie urok tego miasta. Co z tego, że rzeki w Piotrkowie wyglądają jak rowy melioracyjne? Nie chodzi przecież tylko o rzekę, której tak bardzo mi brakuje, jak długo nie widzę Odry. Miasto jak z Polski B, tylko trochę bardziej na zachodzie, ale jednak w centrum.
Zapraszam do Piotrkowa!

czwartek, sierpnia 05, 2010

Reise, Reise...

Witam, Skarbeczki, bardzo serdecznie!
Długo się nie mogłem zebrać za napisanie czegokolwiek. Dopadła mnie jakaś bezproduktywność. Nie wiem dlaczego, bo przecież tyle się ze mną działo od ostatniego wpisu.

Po Basowiszczach, które były dla mnie jednym z najlepszych wydarzeń tego roku (jak do tej pory), spędziłem weekend i parę dni w Międzyzdrojach udzielając się artystycznie z paroma moimi znajomymi. Ogólnie bardzo fajny wyjazd, tylko gdyby nie kilka sytuacji, których można było uniknąć, a żeby było lepiej, wystarczyło je tylko olać. Niestety są pewni ludzie, którzy zawsze muszą swoje mieć na wierzchu. Nie mam zamiaru rozpisywać się o przyczynach mojego skróconego pobytu nad polskim morzem, bo chcę po prostu zostać w tym jak najbardziej neutralny, chociaż w pewnych momentach i tak musiałem być po jednej ze stron.
W każdym razie pożyłem przez te parę dni jak prawdziwy uliczny artysta. Za prawie pięć dni nad morzem zapłaciłem tylko za bilety PKP i za ręcznik i bluzę, których zapomniałem spakować. No cóż... Zdarza się. Wszyscy jesteśmy przecież niezdarami. Zatem wyszedłem bardziej na minus, ale i tak niedużo. Grając na ulicy zarabialiśmy "na bieżąco". Może nie wszyscy, bo po tym jak team się podzielił (a o tym nie chcę dokładnie pisać), jedni zarabiali lepiej od drugich, ale to po prostu wynika z tego, kto jaką funkcję pełni w zespole. Razem byliśmy w stanie zarobić dość dużo, kosztem niewielkiego wysiłku tak naprawdę, a osobno... Musiałbym cały dzień stać i błagać, żeby tyle utyrać. Aż w końcu postanowiłem wyjechać stamtąd, bo mimo że podoba mi się nad polskim morzem i pierwszy raz byłem w tamtej części Wybrzeża, to te całe kwasy w ekipie zagrały mi na nerwy. W każdym razie wiem na kogo mogę liczyć. Chyba.
O, i chyba jutro wyczyszczę w końcu ten saksofon, bo pewnie piasek znad morza przywiozłem.

Miałem tam zostać do piątku i pojechać na Brudstok jeszcze z tymi samymi znajomymi. Wróciłem wcześniej do domu i myślałem, że na ten Brudstok to mi się nie będzie chciało jechać. Jednak nagle przy rodzinnym grillu postanowiłem, że pojadę! Z wujasem pojechałem tirem do Wrześni, z Wrześni pociąg osobowy do Poznania, z Poznania do Krzyża. Śniadanie w Krzyżu. Bułka z parówką i piwo. Z Krzyża miałem jechać do Gorzowa Wielkopolskiego, ale w Gorzowie okazało się, że pociąg jedzie dalej do Kostrzyna! Więc pojechałem sobie dalej. Na szczęście konduktor nie przechodził przez pociąg. W pociągu jak to w pociągu... Ktoś pije piwo, sam sobie też wypiłem. Ktoś pali papierosa, to poinhalowałem się (bierne palenie). A jeszcze to była cała banda panczurów i innych brudasów, więc od samego początku było bardzo fajnie. Wjeżdżając do Kostrzyna widzi się za oknem pociągu ludzi, którzy machają do Ciebie na powitanie. Atmosfera od samego początku.
Mój pierwszy Przystanek Woodstock. Tak, wstyd się przyznać, że dopiero teraz, bo większość moich znajomych zaczęło tam jeździć mając 17-19 lat, ale i na mnie przyszedł czas. Wychodzę z dworca na Kostrzyn. I gdzie jest ten cholerny Przystanek Woodstock? Drogowskazy wskazują we wszystkie strony. Zagubiłem się w mieście. Widzę nagle grupę sympatycznych panczurów z grzebieniami. Zanim skończyłem pytać "Którędy na Woodstock?" zorientowałem się, że mówią po niemiecku (a to szybko było). Tak więc oni lekko zdziwieni, że taki stary facet z Polski nie wie, gdzie jest Woodstock, wskazali mi drogę, która okazała się właściwa i dotarłem. Zdążyłem nawet na Ewelinę Flintę, którą chciałem pominąć, ale siłą rzeczy (a raczej siłą tego sprzętu, który był ustawiony na tegorocznej scenie - 100000 W na stronę...) nie mogłem jej nie posłuchać. I bardzo pozytywnie zostałem zaskoczony. To nie ta sama Ewelina, którą znamy z Idolów, z telewizji i z radio. Jak na Woodstock przystało, klasycznie rockowo, może hipisowsko, ale w gruncie rzeczy przyjemnie zaśpiewała Flinta z przyjaciółmi.
Następnie coś, co było jedną z głównych przyczyn mojego przyjazdu, czyli chłopaki, które na scenę przebierają się za robaki i śpiewają o bzykaniu, czyli... Łąki Łan! Nie zawiedli mnie oczywiście, a nawet zaskoczyli. Tak, to jest grupa, która zaskakuje nieprzyzwoicie. Świetnie wyszedł im numer z Zieloną Platformą, którą wyruszyli pływać w tłumie rozszalałej młodzieży. Cudownie zagrali i trochę żałuję, że nie było mnie tam bliżej, ale dopchać się tam, to raz, a jeszcze torbę z fantami miałem na karku, a jeszcze nie miałem jej wtedy gdzie zostawić, bo znowu zostałem wystawiony przez znajomych. Później po Skryabinie spotkałem koleżankę Tatianę, którą poznałem w Międzyzdrojach (i w tym miejscu pozdrawiam), u której mogłem zostawić graty i iść szaleć. Łąki Łanów polecam każdemu! Jak na polskie warunki, zespół jest niesamowity. Rzekłbym nawet, że objawienie polskiej muzyki. Bez przesady, naprawdę.
Z ciekawości zajrzałem na scenę folkową, gdzie miał zagrać ukraiński Skryabin, którego występu byłem ciekaw, bo znałem tylko parę kawałków skądś przypadkiem. Za jakie grzechy trzeba tam było tak wysoko wchodzić? Scena folkowa była położona na górce. Na samym szczycie. W nagrodę chyba można było ujrzeć stamtąd prawie "cały Woodstock", czyli cały tłum pod sceną i ekhm. pole namiotowe, które się rozciągało naprawdę baaardzo szeroko. Wspaniały widok.
Skryabin bardzo mi się spodobał. Poza tym nie spodziewałem się, że ich leader tak dobrze mówi po polsku. Ukraińskie flagi powiewające w rytmie takiego czegoś podobnego do rocka (jakoś ciężko mi ich zaszufladkować odpowiednio). Brzmi fajnie, ale niestety po ukraińsku bardzo niewiele rozumiem. Sam język brzmi przeuroczo, a szczególnie w muzyce rockowej (albo ja mam jakieś zboczenie). Tak, zaliczam eventy pełne wschodnich akcentów.
Po Skryabinie chciałem już uciekać, bo nikt ze znajomych nie dawał żadnego znaku (mimo że wcześniej pisałem, dzwoniłem). Cóż... Dobrze, że tak mało osób nazywam przyjaciółmi, bo inaczej bardzo bym się pogniewał. Schodzę sobie z górki i podążam w stronę wyjścia, aż nagle spotykam niemal ostatnią osobę, którą się spodziewałem spotkać. Mowa oczywiście o wspomnianej koleżance Tatianie, której w dodatku prawie nie poznałem. Długo nie musiała mnie przekonywać, żebym został jeszcze trochę. Bo Woodstock, to Woodstock. Żal było odjechać tak wcześnie, ale co ja miałem zrobić z gratami? Nie zostawię pierwszemu lepszemu brudasowi, albo panczurom. Wiadomo, czy nie rozkradną? A tak, to wrzuciłem sobie rzeczy do namiotu, poszliśmy na piwo, a potem...
Potem był Papa Roach (jakiś występ mogłem pominąć, ale dla mnie był za ciężki, więc luz). Zespół jak zespół. Normalnie, to rzadko słucham takich zespołów, ale Papa Roach pamiętam jakoś z początku dekady 2000, kiedy często ich jeszcze na MTV grali, więc parę kawałków jakoś częściowo znałem. Grali tak świetnie, tak przypomniała mi się młodość (o, taaaak), że wyskakałem się i wyhasałem jak szalony, opętany. Cały brudny, okurzony, polewałem się wodą, którą można było dostać w zamian za osiem pustych butelek plastikowych (jakaś tam akcja ekologiczna Allegro... ale ciekawa!). Może będzie mnie widać na płytce z Przystanku, bo kamera parę razy nad nami przeleciała. A nagrywane było w najwyższej jakości HD i tratatata. Jurek Owsiak jak zwykle ledwo mówił. Trudno, żeby nie. Tam prawie każdy chyba ledwo mówił. Przez to, że trzeba było te megawaty przekrzyczeć i przez ten cały kurz, który wdzierał się wszędzie i unosił nad całym terenem tego Brudstoku.
Później niesamowity Nigel Kennedy. Brak mi słów, żeby opisać ten koncert. Ja po prostu kupię tę płytkę z Woodstocku jak tylko wyjdzie i będę sobie to na okrągło puszczać. Nie słuchałem go wcale wcześniej, ale przez Woodstock pokochałem jego muzykę. I jeszcze to: "PKP - Pięknie, Kurwa, Nigel, Pięknie!" :) Brak słów, bo niesamowitość.
Na Lao Che nie chciało mi się zostawać. Popiliśmy jeszcze i poszedłem spać. Oczywiście nie miałem gdzie, bo jako osoba leniwa, nie wziąłem namiotu i liczyłem tylko na dobrą pogodę. Nie przeliczyłem się. Mogłem spać "pod chmurką". Lao Che przygrywali mi do snu, przyglądałem się gwiazdkom na niebie (tak, było je widać, bo dość wysoko byliśmy i tam aż tyle kurzu nie wchodziło). Cudny, spontaniczny wyjazd na jeden dzień na Woodstock. Naprawdę się opłaciło jechać! Ci, co woleli iść na karaoke do pubu niech żałują.

Droga powrotna już nie była taka różowa. O ile do Kostrzyna połowę drogi miałem za darmo, tak z powrotem za całą drogę już musiałem zapłacić... I nie obyło się bez przygód i komplikacji.
Idę w kierunku dworca w Kostrzynie. Jeszcze jakiś brudas się do nas przyczepił i sępił papierosy, gadając jakieś bzdury. Pełno tam takich, dlatego warto jechać jednak z kimś. Myślę sobie, jest po pierwszym dniu. Na pewno nie będzie kolejek po bilety itd., no bo kto po pierwszym dniu będzie jechać. A tam na dworcu pełno ludzi. Pociąg za dwadzieścia minut, a ja może dwudziesty w kolejce. A przecież ci ludzie to takie melepety, że na pewno nie zejdzie jednej osobie jedna minuta przy kasie, bo z kasy sobie informację robią. Melepety. Na szczęście jakoś zdążyłem na osobowy do Krzyża. Pojechałem niestety tylko do Gorzowa, bo myślałem, że jak takie dość duże miasto, to bez problemu będzie tam coś do Poznania, czy Wrocławia... I się przeliczyłem! Pociągi to albo do Kostrzyna, albo do Krzyża, a z Krzyża dopiero jakieś pospieszne do innych większych stacji. Poszedłem na PKS. Okazało się, że spędzę półtora godziny w Gorzowie Wielkopolskim czekając na autobus do Poznania. Autobus pospieszny, czy przyspieszony... W każdym razie jechał później przez jakieś wiochy. Półtora godziny w Gorzowie poświęciłem na zwiedzanie terenów nad Wartą. Gorzów to ładne miasto w gruncie rzeczy jest. Gdyby tylko mieli lepsze połączenia komunikacyjne... Chyba że mają, a ja czegoś o tym nie wiem. Gdyby w Piotrkowie była rzeka, to byłby ładny jak Gorzów. Ale tramwaje mają stare i wydają się okropne. Za to nad Wartą jest ślicznie. Nie mogłem znaleźć mojego bankomatu i nie miałem co jeść. Pomyślałem, że zjem sobie w Poznaniu. Trudno. Przeszedłem się tu i tam, trzymając się jakichś większych ulic, rzeki, albo torów, żeby się nie zgubić. Przyjemnie. Później z wikipedii wyczytałem, że Gorzów Wielkopolski z Wielkopolską tak naprawdę nie ma nic wspólnego (albo niewiele... nie wiem, nie cytuję z pamięci, nie liczę na moją pamięć). Po niemiecku nazywał się Landsberg an der Warthe, co po wojnie po wcieleniu do "Macierzy" (na Ziemiach Odzyskanych kochamy to słowo) przetłumaczono jako Gorzów nad Wartą. Wielkopolski podobno dlatego, że leżał w województwie poznańskim, czy coś tak.
W każdym razie warto zobaczyć.
Autobus do Poznania. Całą drogę przespałem. Prawie. Budziłem się tylko na większych dziurach. Może czasem autobusem szybciej, a dla niektórych nawet wygodniej, ale ja tam jednak wolę pociągi...
Poznań. Sprawdzam autobusy bezpośrednio do Piotrkowa (żeby się już tyle nie wlec). Jest jakiś po dwudziestej. Idę do kasy. Chcę kupić bilet na ten autobus, aż tu nagle okazuje się, że takiego autobusu nie ma. Mimo że figuruje w rozkładzie i nawet podpisany jest, że kursuje od któregośtam czerwca do któregośtam sierpnia roku bieżącego. Powinno więc być wszystko w porządku, ale autobus widmo. Nie ma takiego i "Niech pan pojedzie tym o dwudziestej drugiej. To jest autobus do Przemyśla i jedzie przez Piotrków." OK. Pojadę już tym.
Nie chciało mi się czekać i sprawdzać, czy ten tajemniczy autobus, którego nie ma, przyjedzie po tej dwudziestej. Miałem do załatwienia dwie rzeczy. Znaleźć bankomat, żeby sprawdzić stan konta i ewentualnie wpłacić banknoty (żeby nie wozić i żeby nie ukradli) i znaleźć stację benzynową Shella, bo jak zostawię gotówę, to coś do jedzenia mogę za bony, które dostałem od ojca, kupić. Ale najpierw przejdziemy się na Stare Miasto!
Przeszedłem się, pozwiedzałem. W Poznaniu, tak żeby połazić, to chyba z dziesięć lat nie byłem... Ostatni raz tak pozwiedzać, to chyba ze szkołą, jak dobrze pamiętam. Zapomniałem prawie jak tam ładnie jest. To znaczy - mnie się podoba.
Znalazłem mój bankomat i wpłatomat (nazwany tam jakoś dziwnie... wrzutką, czy coś takiego). Jedna sprawa załatwiona. Kolej na Shell... Wypuściłem się gdzieś w kierunku Malty i szedłem, szedłem, szedłem... aż w końcu zwątpiłem i zawróciłem. Poszedłem znowu przez Stare Miasto i znowu okolice dworca, aż dotarłem do Głogowskiej. To sobie ogarnąłem Głogowską. Jak była jakaś stacja, to albo BP, albo Lotos... Shella nie ma. Zrobiłem zakupy w sklepie i zjadłem coś na ławce. A już liczyłem na kawę i bułkę z mięsem ze stacji... I doładowałbym sobie konto, bo miałem przecież odpisać na wiadomość pewnej bardzo ciekawej dziewczynie, którą poznałem w dziwnych okolicznościach... Tajemnica.
Po dziewiątej byłem znowu na dworcu i czekałem na ten właściwy już autobus. Przyjechał punktualnie. Wlókł się znowu po jakichś wiochach.
Obudziłem się w Łodzi. Jakoś koło drugiej. No to byłem prawie w domu. Odebrał mnie z dworca brat i w domu byłem koło czwartej. Podróż może trochę wyczerpująca, ale ciekawa i dla mnie przyjemna. Warto było.
Ostatnio często zdarzają mi się takie spontaniczne wypady. Ale skoro postanowiłem robić wszystko tak, jakby jutro miał się skończyć świat, to muszę ulegać takim pokusom. I chociaż robić coś dla siebie samego to nie to samo, co robić coś dla kogoś, kto jest... kimś, to i tak chcę nawet sam przeżyć te wakacje jakoś tak bardzo, interesująco, w ciekawy sposób, a nie tylko siedzenie w tej dziurze i narzekanie "jak to, kurwa, jest chujowo". Lecz chyba nie starczy mi już czasu ani pieniędzy, żeby wszystkie krańce Polski zwiedzić. Na razie jest dwa na cztery.
Może chociaż trzeci się uda?

Męskie Granie we Wrocławiu odpuszczam, bo brak biletów, a koniów pierdolę. Do Warszawy mi się nie chce, a Festiwal Tauron Nowa Muzyka w Katowicach niestety też mnie ominie z przyczyn już niestety czysto finansowych. Trzeba odkładać na inne eventy...

czwartek, lipca 22, 2010

Monotonie?

Nie działam. Nie, ostatnio nie działam.
Ale przecież mam wakacje! Ale chciałbym podziałać...
Miałem sobie ponagrywać. Niczego mi nie brakuje, tylko pomysłów i chęci, żeby usiąść i ponagrywać.
Chciałbym zrobić coś naprawdę kreatywnego. Coś naprawdę od siebie, ale mam taką pustkę w głowie...
Masakra.
Jutro najprawdopodobniej szykuję się w podróż za jeden uśmiech. Planowany jest tydzień w Międzyzdrojach (o ile to przeżyję), a później wyjazd na Brudstock (no dobra, Przystanek Woodstock - jeśli dożyję).
W sumie te wakacje nie są tak przerażająco nudne jak mnie się jeszcze przed paroma miesiącami wydawały.
Chociaż czasem z nudów nie chce mi się żyć.
Czegoś mi brak. Ewidentnie.
Słucham tych piosenek, które umilały mi czas pół roku temu.
Myślę o zimie.
Myślę o tym, że muszę naprawić mój odtwarzacz, bo coś mi się z wejściem słuchawkowym rozpieprzyło.
Najchętniej wymieniłbym go na nowszy model, ale tak się przywiązałem... Poza tym dzisiaj jeszcze mało co otwiera FLACi [czyt. flaki] i to jeszcze tak ładnie jak mój.
Ostatnio nawet wstałem po dziewiątej... Pierwszy raz od... Od nie pamiętam kiedy, nie licząc Basowiszczy.
Wydaje się być monotonnie, ale jednak coś tam czasami mam do załatwienia, lecz to do końca nie zaspokaja mojej nudy. Praca w domu też mnie nie cieszy. Lubię coś czasem w domu zrobić, ale nie przy takiej pogodzie!
Taka pogoda, że przed snem to tylko się najebać, bo spać się nie chce wcale.

Pół roku temu.
Pół roku temu się oszukiwałem. Wszystko było jednym wielkim oszustwem mojego serca i umysłu. Albo odwrotnie.
Wytłumaczyłem to sobie.
Teraz wszyscy wszystko wiedzą. I nikt nic nie wie, albo kto ma wiedzieć, to wie.
Oszustwo czy iluzja? A może się nie oszukiwałem? 
Może mi się po prostu wydawało?
Co mi się wydawało?
Że tak było...
Męczy mnie tylko to, że kiedyś był ktoś taki. Teraz nic nie czuję. Poza brakiem czegoś, dzięki czemu mógłbym się znowu oszukać, albo oszukać cały świat i być szczęśliwym.
Tylko cholernie boję się ufać. Tak naprawdę.
Ale potrzebuję kolejnego szaleństwa.

Podróż za jeden uśmiech dobrze mi zrobi.

Czasami potrzebuję być po prostu poza zasięgiem.

niedziela, lipca 18, 2010

Freiheitsgefühle.

Są czasem takie chwile, w których nie trzeba mnie długo namawiać do tego, żeby udać się na koniec świata. Koniec świata w przenośni oczywiście, bo z samego centrum udałem się w jeden z najdalszych mi zakątków Polski. Mój drogi kolega Maciek (którego oczywiście pozdrawiam) namówił mnie, żebym pojechał na Festiwal Muzyki Młodej Białorusi Basowiszcza 2010. Moja decyzja była dość spontaniczna i uzależniona tylko od pieniędzy. Sam festiwal nie kosztuje nic. Kosztują tylko bilety PKP, autobusowe, pola namiotowe, jedzenie i piwo. Nie musiałem zatem długo zastanawiać się co z tym zrobić, tym bardziej, że wcześniej już słyszałem o tym festiwalu, a skoro tylu moich znajomych już było na Basach, to czemu ja miałbym tego nie zobaczyć?

Właściwie w dobrym momencie przyszedł czas Basów. Ostatnio potrzebowałem po prostu wsiąść do pociągu byle jakiego i odciąć się od tego wszystkiego, co mnie wkurwia. Ale tak wsiąść i jechać bez celu? Basowiszcza okazało się wspaniałym celem. Odpocząłem, odciąłem się, trzy dni byłem prawie poza zasięgiem i w zasadzie nie potrzebowałem kontaktu ze światem oddalonym ode mnie bardziej niż Gródek - miejscowość, w której wspomniany festiwal się odbywa. Do tego jeszcze fakt, że mam w środku takie uczucie, które sprawia, że ciągnie mnie na wschód, oj ciągnie... To był dobry czas do przemyśleń, co z tym zrobić. Nawet jeśli nie byłem cały czas i do końca trzeźwy.
Sam festiwal zrobił na mnie ogromne wrażenie. Festiwal w lesie, w środku lata, niedaleko białoruskiej granicy, dla większości z Was pewnie kompletna abstrakcja i być może nawet coś nieatrakcyjnego. Szczerze, sam też myślałem na przykład o tegorocznym Jarocinie, ale jechałbym tam tylko dla Pidżamy Porno, Ska-P i jeszcze nie wiem po co. Wcale nie żałuję swojego wyboru.
Jeszcze bliżej poznałem muzykę naszych wschodnich sąsiadów, a także różne inne ciekawe rzeczy związane z samym festiwalem, ruchami opozycyjnymi na Białorusi i nawet językiem białoruskim (dostałem nawet darmowe egzemplarze tygodnika dla Białorusinów, który jest wydawany w Polsce). Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak ciekawą i różnorodną scenę mają Białorusini. Tym bardziej, że podobno tegoroczny festiwal był bardzo różnorodny muzycznie. Niestety nie mam porównania z poprzednimi edycjami, bo to były moje pierwsze Basowiszcza, ale i tak byłem zachwycony tym, co tam się działo. Każda grupa, która pojawiła się na scenie była lepsza od drugiej. Największe wrażenie zrobił na mnie zespół Gurzuf (Гурзуф), który składa się z akordeonisty i perkusisty. Robią taki niesamowity trans, że brak mi słów, aby to jakkolwiek opisać. Polecam choćby poszukać ich na YT.  
Ляпис Трубецкой (Lapis Trubieckoj), którzy podobno byli najbardziej oczekiwaną sensacją tego festiwalu też mi się podobali, ale jakoś mnie nie poruszyli. Robią fajną muzykę, ciekawe show, ale czegoś mi zabrakło... Chyba zrozumienia tego, o czym śpiewają, bo chyba to jest największym urokiem Lapisów.
W pewnej chwili, kiedy trwał koncert i nad publiką powiewały biało-czerwono-białe flagi, pomyślałem sobie, co mogą czuć teraz ludzie, którzy mieli szczęście przyjechać tam z Białorusi. Tym bardziej, że w tym roku nie było darmowych wiz, czy też zniżek na nie, dla uczestników festiwalu. Co gorsza, jeszcze utrudniono wjazd do Polski poprzez zmiany w procesie wydawania wiz Białorusinom chcącym dostać się na tereny państw należących do strefy Schengen (prawdopodobnie ze względu na działania Łukaszenki i jego bandy). Dla porównania Rosjanie i Ukraińcy płacą za wizę 35 euro, Białorusini natomiast 60. Pomijając jeszcze inne utrudnienia. W każdym razie i tak było dużo ludzi z Białorusi (a tak na oko to nawet całkiem sporo). Co oni muszą czuć, że nie mogą zrobić takiej imprezy u siebie, a mają taką możliwość na przykład u nas? Ja zapomniałem, że znajduję się w Polsce. Czułem wolność. Daleko od domu, w środku lasu, przy głośnej muzyce rockowej (i niekoniecznie rockowej; w tym miejscu mogę też wspomnieć, że mieli całkiem niezłe nagłośnienie, fajnie ustawione itd. rzadko coś szarpało, albo niewłaściwie brzmiało ;)), paroma groszami w kieszeni i po kąpieli w pobliskim zalewie.
Przyszły mi do głowy też rozmyślania nad tym czym jest prawda, racja i wolność. Jako świadomy Europejczyk wiem mniej więcej kto mówi prawdę i kto ma rację. Tak mi się wydaje. Tak samo jak wydaje mi się, że jestem wolny, bo nie ma u nas takiego reżimu jak w Mińsku. Kiedy tam będzie normalnie? Kiedy tam będzie inaczej? Może pytanie o 'inaczej' brzmi lepiej, bo normalność jest względna. Białorusini są chyba przecież w innym kręgu kulturowym niż Polacy (a to jest związane z tym, jak oni postrzegają, rozumieją i traktują różne pojęcia.), przynajmniej w dzisiejszych czasach. Przynajmniej tak wynika z mapki, którą zachowałem w pamięci, a której się musiałem uczyć w liceum na geografię. Białoruś była tam we wschodnioeuropejskim kręgu kulturowym, a Polska... w tym innym, no. Zachodnioeuropejskim, czy jakimś tam... Zapomniałem.

Poza tym wszystkim... na Podlasiu gwiazdy w nocy wyglądają zupełnie inaczej niż tutaj, skąd teraz piszę, w centrum Polski, czy też we Wrocławiu... W dwóch miejscach, z którymi czuję się szczególnie związany. Gwiazdy na Podlasiu wyglądają wspaniale w gorącą letnią noc. A jeszcze kiedy pod nimi widzi się wspaniale podświetloną cerkiew... Magia Podlasia. Dla porównania muszę kiedyś "zaliczyć" Bieszczady...

Na koniec tego marnego posta chcę Wam jeszcze tylko napisać, że w przyszłym roku, jeśli Bóg da i wszystko dobrze się ułoży, też pojadę na Basy! Polecam imprezę! Nie tylko tym zainteresowanym. 
I tę piosenkę polecam (szczególnie tym, którzy jej nie słyszeli ;)).

czwartek, lipca 15, 2010

Langeweile.

Nicnierobienie męczy.
Szczególnie kiedy siedzę w domu, gdy jestem na wakacjach w Piotrkowie.
Tak, spotykam czasem przypadkiem starych znajomych.
Nie chce mi się tu siedzieć.
Na szczęście zostałem wyciągnięty na Basowiszcza, więc pierdolę wszystko i jadę.
Wrócę w niedzielę albo w poniedziałek...
Kolejnych parę takich samych dni w domu i... dalej realizuję moje wakacyjne plany.
A o nich napiszę jak je zrealizuję, żeby nie zapeszać.

Tak tylko piszę co słychać, bo ostatnio jakoś nie mam przemyśleń godnych zapisania.

poniedziałek, lipca 12, 2010

ein Abend in Lodsch.

Ostatnio kolejny raz zdarzyło mi się zwiedzić Łódź. Powodem mojej wizyty w Mieście Łodzi były urodziny Paris, której obiecałem, że ją nawiedzę i słowa dotrzymałem, chociaż ostatnio na moje słowa nie można za bardzo liczyć. Wiem, nie potrafię dbać o ludzi. Moje egoistyczne podejście do życia wyklucza raczej większe przyjaźnie i temu podobne rzeczy.
Jeśli nie potrafię być czyimś przyjacielem, czy kolegą, to po prostu, kurwa, chcę nienawidzić. 
Ale są przecież ludzie, w których nie wszystko mi się podoba, a jednak jakoś z nimi wytrzymuję...
Tak też jest właśnie z moimi uczuciami do Łodzi jako miasta. Dużo mi się w niej nie podoba, a jednak ciągnie mnie tam czasem. Jest może brzydka, okropna, szara i brudna, w prawie każdej bramie śmierdzi stęchlizną, ale ma swój urok. Szczególnie kamienice w centrum i takie perełki jak cerkiew św. Aleksandra Newskiego tam niedaleko Łodzi Fabrycznej (Kilińskiego?), stacji PKP, która w czasach ostatniej wojny zwała się Litzmannstadt-Mitte. Herbem Łodzi była podwójna swastyka, a ulica Piotrkowska była przemianowana na Adolf-Hitler-Straße. Interesujące, ale nie o tym miałem pisać.
Zawsze miałem blisko do Łodzi ("[...] przecież Łódź to taki trochę większy Piotrków!" ^^), jednak dopiero tym ostatnim razem udało mi się na przykład przejść (prawie) całą Piotrkowską... Nie jest rewelacyjnie, tak jak się tego spodziewałem, tak jak widziałem na filmach i zdjęciach i w ogóle, ale... i tak nieźle to wygląda. Chociaż jak tylko odejdzie się w jakąś boczną uliczkę od Piotrkowskiej, to obraz zmienia się tak, jakby przeszło się do innego świata.
Plac Wolności - dopiero kiedy na niego dotarłem, uświadomiłem sobie, że to właśnie to jest ten niby ośmioboczny, ośmiokątny łódzki rynek (chociaż pierwotnym rynkiem w Łodzi jest Stary Rynek, który jest pokryty płytami chodnikowymi, bleee). Zatem tak naprawdę Łódź przecież nie ma takiego ekhm. "normalnego" rynku jak jest we Wrocławiu, w Krakowie. Jednakże ten plac, który też nosił nazwy Nowy Rynek, Freiheitsplatz czy Deutschlandplatz, zrobił na mnie duże wrażenie. Chociaż teraz najciekawszy dla co niektórych może wydawać się rynek Centrum Manufaktura...
Za każdym razem, kiedy pojawiam się w tym mieście, robi ono na mnie coraz większe i (co najważniejsze!) jednak pozytywne wrażenie, bo w końcu je przecież jakoś poznaję.
Przydałby mi się jakiś przewodnik po Mieście Łodzi.
Oczywiście za każdy razem, kiedy wychodzę z hallu Łodzi Kaliskiej, przychodzi mi do głowy scena z filmu Ajlawju z Czarkiem Pazurą.
Odkrywanie Łodzi podoba mi się też ze względu na wszechogarniający (że tak napiszę) industrial. Prawie w takim samym stopniu jak na Górnym Śląsku.
Swoją drogą zapowiada się ciekawe wydarzenie w Katowicach... Kto ma wiedzieć, to wie, ale ja reklamę na billboardzie dostrzegłem na Placu Strzegomskim we Wrocławiu (gdzie swoją drogą ostatnio postawili pociąg do nieba). Świetnie byłoby tam pojechać na Moderat (o, taaaaaaak - i w sensie: do Katowic). I przy okazji lepiej przyjrzeć się Katowicom, do których zwykle tylko na kebab zaglądam...

Mój problem polega na tym, że już wolę poznawać miasta, niż ludzi. Ludzie są beznadziejni. Tak teraz myślę, chociaż sam też jestem beznadziejny, bo cholernie się zaniedbałem we wszystkim. Tylko filmy oglądam ostatnio... i nie cieszy mnie wygrana Hiszpanii w finale MŚ w futbol.

czwartek, lipca 01, 2010

Selbstmordgedanken.

ja prawie każdej nocy
chcę sprawdzić, czy Bóg jest,
bo świat jest, kurwa, zły,
a życie traci sens.

(nie bierzcie tego tytułu tak bardzo na poważnie)

poniedziałek, czerwca 28, 2010

Blauäugigkeit.

Nie dzieje się nic. Nic zupełnie.
Czekam cierpliwie. Naiwnie czekam.
Nie mam o czym pisać.
Gdybym miał choć trochę siły, to pospacerowałbym tam znowu i znowu, i znów...

Pojechałbym sobie gdzieś daleko... Nie mam dość jeżdżenia, mimo tego, że w Mieście Trybunałów byłem teraz niewiele ponad dobę i wracałem do Wrocławia około pięciu godzin, a nie czterech, jak to wcześniej bywało... Nie narzekam już na PKP, chociaż kiedy sobie dzisiaj włączyłem filmik z próby pobicia rekordu prędkości przez TGV, to trochę się rozmarzyłem. Do Stolicy Śląska w godzinę... Ech...
Sesja... Gdyby studia były bez sesji, to studiowałbym do końca życia chyba... Akurat sesja musi być zawsze w takich momentach, kiedy lepiej mogłoby jej nie być! (no, skoro już musi być...)

Chciałbym dostać w końcu maila od kogoś innego niż empik, serwis slowka.pl, festiwalu Era Nowe Horyzonty (na który się w tym roku najprawdopodobniej nie zdecyduję), jamendo, czy innego dziadostwa. Czekam cierpliwie. Naiwnie czekam na kilka słów, może nawet parę zdań.

Wszystko mnie ostatnio nudzi. Nudzi mnie kampania wyborcza, w której szału nie widzę. Nudzą mnie mistrzostwa, mimo że Niemcy wczoraj rozwalili Anglię. Nudzi mnie muzyka. Obejrzałbym jakiś ciekawy film. Ostatnio same nieciekawe oglądam. Nudzi mnie łażenie bez sensu i celu. Przeraża mnie powrót do Petrikau na wakacje. Już sobie to wyobrażam... Każdy dzień taki sam, z daleka od tego, co kocham. Tak, to bolesna prawda. Kocham coś zupełnie innego niż te puste ulice ze starymi rozsypującymi się kamienicami, przeogromne magazyny, hiper- i supermarkety i stanowczy brak rzeki. Coś zupełnie innego niż ostatni wieczorny autobus o dwudziestej trzydzieści do domu i brak nocnych. Coś zupełnie innego niż parę pubów, gdzie coraz ciężej spotkać kogoś znajomego. A, żeby mi się tak jeszcze chciało wychodzić!
Ostatnio przyjeżdżam do domu tylko po to, żeby odpocząć. Pewnie niektórzy z Was już przekonali się, że jak jadę na weekend do domu, to nie odbieram trelefonów itd... OK, może zajrzę na Facebook'a parę razy dziennie, ale to tylko po to, żeby ogarnąć co się dzieje tak mniej więcej. Później rozkładam się na sofie i oglądam bezczynnie telewizję. Deprymujące. Ale tak niestety ostatnio to wygląda. Czuję się wypalony i jedyne cele, dla których jestem w stanie coś zrobić, są tak daleko... Wydają się często nawet w ogóle nieosiągalne. Szczególnie wtedy, gdy tak naiwnie czekam. To jest bezsensowne, ale gdybym miał skrzydła, to sam bym tam poleciał, a nie jechał cztery godziny do Miasta Stu Mostów, później pięćdziesiąt-sześćdziesiąt minut na lotnisko, później dwie godziny samolotem, ponad dwie godziny autobusem, aż w końcu... Nie wiem nawet, gdzie jej szukać.
Nie, nie myślę o tym. Chociaż...
Co będzie wtedy, kiedy zapomnę, a ona napisze?

Jeden z najwspanialszych teledysków, jakie w ogóle widziałem...

czwartek, czerwca 24, 2010

ohne Titel.

Czy robię dobrze?
Czy robię źle?
Czy to normalne?
Nie będę żałować!



To wydaje mi się piękne jak: to i to.
To drugie, czyli to, posłuchajcie sobie na słuchawkach ;)

poniedziałek, czerwca 21, 2010

mein Durcheinander.

"Guten [Abend], [Breslau], du kannst so hässlich sein! Ale i tak kocham to miasto!" - pomyślał sobie jak tylko wysiadł dziś wieczorem z pociągu na dworcu w Mieście Stu Mostów i Milionów Komarów, parafrazując jedną z piosenek Petera Foxa.
Ma burdel w papierach i kompletną niechęć do pracy z tego wynikającą. Ma w głowie chory bałagan.

Ty dziwny, chory, naiwny! Głupi i szczęśliwy. Upadniesz, zobaczysz! Zawsze upadasz. Potem wznosisz się ponad cały ten brud, którego jesteś częścią. Wmawiaj sobie dalej ten cały optymizm. To wszystko, że dasz radę, że nikt nie jest taki jak ty. Oryginał, wywrotowiec, odszczepieniec. Idealista, któremu w poszukiwaniu najlepszego gatunku perfekcji nic nie idzie tak, jak sobie to wyobraża. Znowu upadniesz, bo tego nie ma! Kiedy wreszcie to zrozumiesz?! Nie ma! To wspaniałe, że podejmujesz walkę. Godne pochwały, że chcesz coś zmieniać, nie chcesz przeminąć we wszechogarniającej przeciętności. Chociaż jesteś przecież taki jak wszyscy, tylko lubisz coś innego, co też inni lubią. Lubisz czarno-białe zdjęcia. Niektórzy też lubią. Czarno-białe filmy też mają swoich sympatyków. Słuchasz muzyki mniej lub bardziej popularnej. Wszyscy tak mogą! Nie zrobisz nic, co byłoby ponad i tylko beznadziejnie się łudzisz. By pracować, za leniwy. Gdybyś tylko mógł robić to, co naprawdę chcesz, robiłbyś niewiele. Niestety prawda wygląda tak, że nie odstajesz od przedstawicieli swojego pokolenia, chociaż często mówisz, że urodziłeś się kilka dekad za późno. Ale przecież chyba tacy są wszyscy ludzie? Każdy ma w sobie trochę z lenistwa, chamstwa i bezguścia... Każdy ma marzenia, jakieś swoje ideały, coś takiego w co wierzy... Może jak trochę popiszesz do siebie i przeczytasz to parę razy, to weźmiesz się w końcu w garść i się ogarniesz?
A w co ty wierzysz? We własną wyimaginowaną wizję abstrakcyjnego bytu, który w niektórych wierzeniach ma nad tym wszystkim władzę i z którego powstało wszystko to, co cię otacza, a nawet ty. W czym to wszystko istnieje, żyje i egzystuje. Czego nawet całością swojego umysłu nie potrafisz ogarnąć. Przeciwwagi tego czegoś też nie wyobrażasz sobie tak do końca. Bo czymże jest nic? Takie totalne nic. Wszystkie twoje myśli skupiają się na tym, jak może nic wyglądać, jak można nic dotknąć, albo jak brzmi nic naprawdę. Czy jesteś częścią jednego wielkiego zbiegu okoliczności? Czy raczej częścią wielkiego planu, który z bliska wydaje się ciągiem najróżniejszych przypadków, a z daleka harmonicznie skonstruowanym wytworem przypominającym przeogromną mozaikę lub rozbudowane ogromnym nakładem sił dzieło muzyki aniołów i tych, którzy już przeszli na drugą stronę, w inny wymiar? A może w inną cześć kosmosu? Ale przecież każdy mieszkający w kosmosie jest kosmitą! [bardzo spodobało mi się to stwierdzenie]. Rozważania na metafizyczno-egzystencjalne tematy mogą się równie dobrze zacząć od problemu przedstawionego w tym democie [tak, jeszcze to przeżywam], ale zostawmy już reinkarnację i kojota w spokoju...

Nawet jeśli to, do czego dążysz jest piękne jak ta piosenka, to... naprawdę warto. Bez względu na to, jak wiele poświęcisz.
Lecz zrób coś poza czekaniem na swoją porcję cudów.

wtorek, czerwca 15, 2010

mein Wahnsinn.

Ile jeszcze mogę czekać?
Sprawdzam, sprawdzam, sprawdzam, sprawdzam...
i nic.
Ile jeszcze mogę czekać?
Wszystkie najdrobniejsze cząsteczki mnie pełne są szaleństwa i niecierpliwości.
Nie ma różnicy kto jest kto.
Szaleństwo!
Szaleństwo jest dziewczyną.
Szukam jej cząsteczek wszędzie i chłonę każde słowo, które jest przez nią lub o niej napisane.
W jedną noc. Szaleństwo. Kompletne, beznadziejne szaleństwo, dla którego jestem gotów do najgłupszych posunięć. Tak bardzo potrzebuję wciągnąć jej literki. Do tej pory słyszę w myślach tylko: Ich bin verrückt! Du bist verrückt! Głos szaleństwa nigdy nie wydawał mi się piękniejszy niż teraz! I moje szaleństwo ma także niebieskie oczy. Takie jak te, które sam widzę w lustrze (kiedy nikt za mną nie stoi).
Ile jeszcze mogę czekać?



Wie lange soll ich noch warten?
Ich checke, checke, checke, checke...
und nichts.
Wie lange soll ich noch warten?
Alle kleinsten Teilchen meines Ichs sind völlig verrückt und von Ungeduld erfüllt.
Es gibt keinen Unterschied, wer ist wer.
Wahnsinn!
Wahnsinn ist ein Mädchen.
Ich suche nach ihren Teilchen überall und nehme jedes von ihr oder über sie geschriebene Wort auf.
In einer Nacht. Wahnsinn. Ich bin für den kompletten, hoffnungslosen Wahnsinn bereit, dümmste Dinge zu machen. So sehr brauche ich ihre Buchstäbchen zu schnupfen. Bis zu diesem Zeitpunkt höre ich meine Gedanken nur wiedergeben: Ich bin verrückt! Du bist verrückt! Die Stimme des Wahnsinns schien mir früher nie so schön, wie sie jetzt klingen! Mein Wahnsinn hat auch blaue Augen. Dieselben Augen, die ich selbst im Spiegel sehe (wenn niemand hinter mir steht).
Wie lange soll ich noch warten?

Niemiecką wersję językową mogłem oczywiście popieprzyć ;)

poniedziałek, czerwca 14, 2010

Lost in the supermarket.

Ostatnio czuję się w moim życiu tak, jakbym z wypchanym potfelem był w supermarkecie.
Tak.
Niby wszystko mogę mieć, ale sam nie wiem na co mam ochotę...
Zagubiony między regałami, nie wiem co mam kupić i nawet do końca nie wiem, czy jestem głodny czy nie.
Czy zjadłbym coś słodkiego, czy może jakieś mięso?
Marnuję czas.
Nienawidzę zakupów.
Nie nadaję się do tego.
Stać mnie na coś więcej.
Coś więcej jest tak odległe, ale chcę do tego dążyć.
Dlaczego tak musi być, że kiedy coś mi się naprawdę podoba, to jest to naprawdę rzadko i trwa tylko chwilę?
Ostatnio jest zdecydowanie za gorąco.

poniedziałek, czerwca 07, 2010

Acedia.

Nie mogę się za nic wziąć... Pięć godzin temu powróciłem do mojej Niezatapialnej Twierdzy. Ostatnio jakoś tak nie chce mi się odjeżdżać. Chętniej wracam do domu i dość niechętnie go opuszczam. Tam odpoczywam. Jedyny mój kontakt ze światem to informacje w telewizji (od czasu do czasu) i facebook/gad (trochę częściej).
Nie mam tylko z kim oglądać starych filmów, ani słuchać mojej ulubionej dziadoskiej muzyki, więc muszę robić to sam.
Wiem, ostatnio żyję w trochę innym świecie. Takim własnym. Dobrze mi w nim. Robię to, co lubię. Robię to, co chcę. To, czego nie chcę, też muszę zrobić. Ale nie mogę. Siła mojego lenistwa jest silniejsza. Dlatego też kolejny raz piszę coś tutaj i męczę Cię kolejnymi literkami, lecz to Ty chcesz je czytać, albo nie. Jeśli nie chcesz, zajrzyj ponownie kiedyś tam... Może będzie coś ciekawszego, coś bardziej twórczego. Robię to, co lubię. Robię to, co chcę. Może zacznę pisać wiersze? W końcu czasem mi jakieś takie poetyckie sformułowania przychodzą do głowy... Gdybym tylko wszystkie je zapisywał...

Ciekaw jestem, czy mnie czytasz... Może czasem nudzi Ci się do tego stopnia, że oglądasz te moje ciągi poskładanych literek w mniej lub bardziej logiczną całość. Odpoczywając od Demotywatorów, albo gdzieś między demotami a facebook'iem, albo tuż po nich, albo kiedy wszystko już przejrzysz i dręczy Cię taki brak zajęcia, że przypominasz sobie o mojej pustelni.

Przyjemnie porozmawiać o niezwykłości, która mnie nie dotyczy. Wprawdzie 'zwykłością' chce mi się nieraz rzygać, ale też w końcu jestem taki jak wszyscy. Cholerny egoista, który idealizuje, generalizuje, który zna swoje uprzedzenia, ma swoje lęki, pragnienia.

Chcę, nie chcę. Nie wiem. Powinienem? Potrzebuję? Chciałbym, może nie? Dlatego nie określiłem swojego statusu związku na facebook'u. Bo co ze mnie za singiel? Single chyba nie potrzebują być w związku? Single kojarzą mi się z ludźmi, którzy mają defekt w stylu mikrouszkodzenia mózgu niedopuszczające uczuć wyższych. A, przepraszam... jeśli ktoś używa facebook'a po polsku, to tam jest po prostu wolny, a nie Single.
Po jakimś czasie od czegośtam potrafię być sam, ale jednak czegoś szukam. Czuję, że potrzebuję czegoś, że czegoś mi brak, że za czymś tęsknię. Dłuższe związki, które kiedyś się skończyły, wpłynęły może na to, jak postrzegam pewne sprawy. O krótszych nie ma co pisać. Przeważnie jest tak, że ktoś musi oszukiwać. Albo kogoś, albo siebie samego. Tak mi się wydaje. Nie ma ideałów. Nic nie jest takie piękne, jak się czasem wydaje.
(W ogóle świat jest zły. Zabijcie mnie! - ale nie bierz tego tak serio)

Ciekaw jestem, czy mnie czytasz. Ciekaw jestem, czy myślisz o mnie, kiedy spaceruję po tych wszystkich miejscach, które kojarzą mi się z Tobą. Kiedy uciekam stąd, żeby się od Ciebie uwolnić, co wychodzi mi coraz lepiej, a niedługo pewnie opanuję to do perfekcji. Uciekam przed Tobą, bo byłaś tylko gościem mojej samotności. Chociaż nie. Byłaś całkiem obecna jakiś czas przecież. Chciałem tylko przytoczyć kawałek tekstu z bardzo fajnej piosenki, którą mało kto dzisiaj pamięta. Może... W każdym razie uwielbiam ją. Tak jak tę piosenkę.

Słucham wszystkich piosenek, które kiedyś wziąłem od Ciebie. Nie jest mi już tak bardzo żal. Muzyka dobrze działa, tym bardziej, kiedy jest dobra, a Ty byle czego nie słuchałaś. A teraz nie mam z kim słuchać. Prawie nigdy nie miałem.
Moje życie i muzyka to moje własne ścieżki. Znajduję coś zawsze tam, gdzie mało kto chce w ogóle szukać. Wymagam, ale chyba nie jestem aż tak bardzo wybredny. Bardzo szybko wchodzę w stan zauroczenia i często zdarza mi się słuchać jednej piosenki w zapętleniu przez dłuższy czas (na last.fm przynależę do grupy 'Syndrom Zapętlenia Jednego Utworu [SZJU]'). Nie mówiąc o artystach, których muzyki słucham całymi tygodniami na okrągło, do zarzygania.

Lubię w snach przelatywać nad miastem nocą i patrzeć na jego światła z wysokości. Czasem zlatuję niżej, żeby zobaczyć szyldy nad sklepami. Tak jak ten ze sklepu z kwiatami, a pod nim kwiaty i PIWO, WÓDKA, WINO, czy jakoś tak, gdzieś na Piłsudskiego w Stolicy Dolnego Śląska. Następnie przelatuję nad fontanną przed Dworcem Świebodzkim, żeby skąpać się w jej strumieniach. A na placu Jana Pawła II Walkę i Zwycięstwo już od dłuższego czasu obsiadły motylki, które służą jako logo Wrocławia w jego kandydaturze do miana Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Walka jako taka jest, ale nie chce mi się wierzyć w zwycięstwo naszego wspaniałego piastowskiego miasta. Niestety. Szkoda pisać.

Nie chcę dotykać polityki, ale 'bojówki' sympatycy pewnego - dla niektórych jedynego słusznego - kandydata na prezydenta Rzeczypospolitej rozlepiają nawet wlepki w pociągach. Polska jest najważniejsza, ale co z uszanowaniem mienia mniej lub bardziej państwowego? Wlepka to w sumie nic takiego, można odkleić, umyć, ale drażni. Przynajmniej mnie. Co byłoby, gdyby wszyscy kadnydaci byli tak porozlepiani w korytarzach i przedziałach pociągów, na dworcach, w autobusach i tramwajach? Jak wlepki kiboli w przejściu na gdańskim Dworcu Głównym. Wszystko się stacza. Takie czasy. Wszędzie widzę twarze prezesa. Niedługo z murów, słupów i billboardów będą na mnie patrzeć inne twarze.
Uśmiechnięte twarze kłamią
Jak u Dezertera...
Wpisując hasło Polska jest najważniejsza w Google, zaraz po Polska jest wyświetla się polska jest zajebista.
Pierwsze hasło: MegaPorn.pl - Darmowe sex filmy on-line ! | Zajebista Polska ... 
Spróbujcie sami! 
Masakra.
Google kolejny raz demotywuje? Czy coś...
Dalej na szczęście znalazłem ciekawy wywiad z L.U.C. Wprawdzie z Wyborczej, ale ciekawy jak sam L.U.C.

Może w końcu zabiorę się do roboty... Miałaś rację - dzisiejsza noc nie jest taka długa...

sobota, czerwca 05, 2010

Nichts.

Sto sześćdziesiąt dwa kilometry na godzinę - minuta drogi od Ciebie do mnie albo ode mnie do Ciebie.
Już nie myślę o Tobie tak, bo przekonałem się, że nie wszyscy czują w taki sam sposób.
Niektórzy w ogóle mają z tym problemy...
Wolę nie nazywać tego kochaniem.
Jak można tak prawie pół roku?
Nikt mnie jeszcze tak nie bolał.
Minuta drogi, kiedy dzieli nas tylko kilka ulic.
Czasem - na szczęście - są to setki kilometrów.
Dosłownie.

Kolejny raz obejrzałem Dekalog 6 od Kieślowskiego. Pada tam takie zdanie wypowiedziane do Tomka, głównego bohatera:
Dziewczyny udają, że są swobodne, całują się z chłopakami, ale naprawdę to lubią delikatnych chłopców.
Wrażliwi chłopcy są nieprzewidywalni.

Ech... Młoda Grażyna Szapołowska...
Tak, mam słabość do blondynek, ale tak naprawdę podobają mi się ciemnowłose dziewczyny.
Zresztą... Co za różnica. Rude też nieraz są fajne.
Szkoda, że większość jest w moich oczach nic nie warta.

Wiesz, bo ja sam nie wiem czego chcę.
Nic.

czwartek, czerwca 03, 2010

die Schmetterlinge.

Obserwacje natury.
Kiedyś, jako dziecko, chodziłem po ogrodzie. Jeszcze dziś pamiętam różnokolorowe skrzydełka motyli. Było ich wtedy naprawdę dużo. Co się z nimi stało? Kwiaty są inne? Zatrute powietrze?
Dziś dalej obserwuję naturę i nie widzę ich aż tyle. Jest za to więcej os, komarów i much, które tylko działają mi na nerwy. Kiedy spotykam jakiegoś motyla, moje oczy się cieszą na jego widok. Niestety nie na długo, bo to są przecież wolne istoty, które lecą tam, gdzie chcą. Jako dzieciak łapałem i więziłem te biedne stworzonka na krótsze, dłuższe chwile. Nie przypominam sobie jednak, czy któregoś uśmierciłem. Wtedy to był tylko motylek. Dzisiaj mi ich brakuje. Parę razy usiadł na mnie jeden, drugi, kiedyś trzeci... Tej wiosny widziałem tylko jednego. A może dwa. A może to była ćma? Czy dzisiaj kwiaty nie są godne tych motyli? Bo to już chyba nie chodzi o to, gdzie są kwiaty z tamtych lat? - jak miałaby śpiewać babcia Marlena według polskiego przekładu... Kwiaty nie zmieniły się wiele. To motyli jest mniej, a więcej tych bardziej dokuczliwych owadów.

Gdybym nie patrzył... Ale lubię patrzeć! Mam czas, żeby patrzeć. Jak poradziłbym sobie bez kilku chwil w otaczającej mnie zieleni poza miejskim smrodem? Lubię miasto, ale nie ograniczam się tylko do betonu. Ewentualnie cegieł, asfaltu, bruku... Obserwuję, bo potrzebuję tego i nikt nie może mi powiedzieć, żebym przestał, bo to marnowanie czasu.
A motyle lubię i jest mi ich brak...
Może uciekły do innej krainy? Tam gdzie rosną kwiaty najpiękniejsze?
Może to dlatego chciałbym też uciec do tej innej krainy?
Myślę też o tym, czy może... one mnie unikają. Wiedzą już jak wielu z nich skrzywdziłem i gdy tylko z daleka mnie zobaczą, to nawet nie podlatują.
Co mam zrobić, żeby je przeprosić?
Urojenia.

środa, czerwca 02, 2010

der Strand.

Myślami czterysta czternaście kilometrów i czterysta pięćdziesiąt metrów stąd. Sto trzy godziny i pięćdziesiąt minut.
Śniła mi się plaża. Gdzieś tam. Albo mi się wydawało, że mi się śniło?
Pozostał w moim umyśle przecież ten obraz. Zachmurzone niebo nad morskimi falami i zimny mokry piasek pod stopami. Sam. Nikogo wokół. Idę sobie, leżę sobie... Czuję się wolny, tak beztrosko, ale czegoś mi brakuje.
Uwielbiam morze. Chociaż nigdy nie byłem w górach. Zbliżająca się okazja ku temu, żeby w końcu to nadrobić, znów mi ucieka, bo jadę znowu jadę na weekend do domu, żeby odpocząć i coś zrobić, a jak zwykle mam trochę pracy, za którą nie chce mi się wziąć. Czy ja za dużo nie odpoczywam? Przecież zbliżają się egzaminy. Potrzebuję.
Potrzebuję jeszcze chwili dla siebie.

Jadąc tramwajem, pomyślałem sobie dziś, że gdybym teraz tak kończył te całe studia... wyniósłbym się do innego miasta. Najchętniej czterysta trzydzieści jeden kilometrów stąd. Sto siedem godzin i pięćdziesiąt minut.
Sześć tysięcy czterysta siedemdziesiąt minut.
Trzysta osiemdziesiąt osiem tysięcy dwieście sekund stąd.
Z drugiej strony jednak spojrzałem na fontannę przy placu Jana Pawła II i... chyba byłoby mi żal. Nic jeszcze nie wiem. Na pewno będzie zupełnie inaczej niż ja chcę.

Nie ma szczęścia. W dzisiejszym lotku nic nie trafiłem. Jak w każdym. Nie ma szczęścia.

Ziewam nad klawiaturą, ale jak się położę, to nie będę mógł zasnąć. Znowu przewracać się z boku na bok, owijać się w kołdrę na najróżniejsze sposoby. Na szczęście nie chce mnie zabić. Nie, nie czytam Super Expressu.

Różne obrazki przelatują mi przed oczami. Kolejny raz nie napiszę jednak o niczym konkretnym poza kilkoma marzeniami, myślami, które w zasadzie przecież nic Ciebie nie obchodzą.
Wcale ładnie nie piszę. To Ty piszesz to, co chciałbym przeczytać, żebym się nie zdołował. A nie to jest najważniejsze. Ale dziękuję.

Nie chcę na Ciebie patrzeć. Ile Was jest? Nie bierz tego do siebie, proszę.

Oldschool elektronika na przemian z różnymi innymi dziwnymi dźwiękami.

Dziś nie chce mi się pisać. Nie popełniłem tej notki tylko dlatego, żeby mieć pierwszą notkę w czerwcu.

poniedziałek, maja 31, 2010

kurze Erholung.

Ostatnio odwiedziłem kolejny raz mój rodzinny dom. Nie było mnie w nim jakoś od półtora miesiąca. Nic się nie zmieniło. W moim rodzinnym mieście zjawiłem się w piątek, o wpół do drugiej popołudniu. Idąc moją ulicą, już z daleka mogłem zobaczyć moją babcię, która mnie wypatruje z okna. Gdy tylko byłem już blisko jej domu, zawołała mnie na obiad. Ja jednak najpierw postanowiłem pójść do domu i zostawić tam walizkę. Z walizki wyjąłem prezent dla mojej matki, bo 26. maja był Dzień Matki. Wiedziałem, że jeszcze muszę załatwić później jedną sprawę na mieście i mogę nie wrócić przed nią, więc zostawiłem go w torebce, na środku stołu w kuchni. Nic takiego, ale zawsze coś. I tu nie chodzi o to, że postanowiłem kupić coś mojej matce, bo jako ostatni zadzwoniłem z życzeniami.

Nie mam ostatnio zbyt wiele czasu i zbyt wiele czasu marnuję. Powoli zdaję sobie sprawę, że za dwadzieścia dni zaczyna mi się sesja i dokładnie tyle samo mam na napisanie pracy seminaryjnej. Ujęcia prozy w literaturze NRD powołując się na dzieło Ericha Loesta zatytułowane Völkerschalchtdenkmal. Jeszcze dwa projekty na zajęcia przede mną i może zaczną się jakieś zaliczenia. Żartobliwie ująłem zerówki mojego współlokatora w ten sposób, że on tylko te zerówki zaliczy. Żebym ja chociaż te egzaminy w tej sesji zaliczył! Zresztą... Ja kocham, nie zaliczam. Albo nie. Wydaje mi się, że kocham. Tak. Jest pewna osoba, do której chętnie wracam myślami, którą jednak mimo wszystko wspominam najcieplej, i której tak naprawdę nie doceniłem. Już za późno. I tu nie chodzi o pannę S. Mam ją gdzieś. Mikrouszkodzenia mózgu niedopuszczające uczuć wyższych. Albo sobie wmawiam. Tak naprawdę wiele rzeczy sobie ostatnio wmawiam. Może nie czuję się przez to lepiej, ale może jest mi łatwiej zrozumieć. Mikrouszkodzenia mózgu niedopuszczające uczuć wyższych. Mnie to nie dotyczy. Przynajmniej nie bezpośrednio. Marnuję swój czas właśnie na takie beznadziejne myślenie. Nie chce mi się działać. Po co? Kto tu na mnie będzie czekać przez trzy miesiące wakacji? Nikt nie jest taki głupi, a ja też staram się myśleć rozsądnie, choć najchętniej oddałbym się jakiemuś szaleństwu. Jakiejś obsesji. Pamiętasz, kiedy rozmawialiśmy o obsesjach? Dziś myślę o tym trochę inaczej, ale jestem pomylony.

Po tym jak zostawiłem torby w domu i niespodziankę dla mamy, odwiedziłem babcię. Tam też bez zmian. Wszyscy zdrowi. Mają się dobrze. Albo nie chcą mówić, że coś jest nie tak, o ile coś jest nie tak. Nie chcą mnie martwić? Ja też nie chcę nikogo martwić, a mówię im wszystko, co i jak u mnie. Czasem nie wystarczy zadzwonić od czasu do czasu, albo odwiedzić kogoś raz na parę razy w roku... A czasem robi mi się miło, kiedy dostaję sms-a od ważnej dla mnie osoby. Tak jak dziś. Ktoś, kto kiedyś znaczył dla mnie naprawdę wiele, ale przez mój egoizm znaczymy dla siebie trochę mniej teraz, prosi mnie o radę. Wiem, owijam w bawełnę. Nie chcę pisać bezpośrednio, po nazwiskach! Chodzi o sam fakt, że to miłe. Nie jest natrętne, jak to czasem bywa u innych osób. To jest naprawdę miłe. Często o niej myślę, bo za późno zdałem sobie sprawę, jak wiele straciłem. Na własne życzenie. Ale może to dobrze, że potoczyło się tak, jak się potoczyło. W końcu ona teraz ma kogoś innego, ja jakiś czas miewałem kogoś innego. Teraz... Jakaś taka pustka i nikt nie chce być taki. Wszystko wydaje się tak cholernie beznadziejne, co wytrąca mnie z równowagi, kiedy o tym myślę. Miałem czytać kolejną lekturę. Nie chce mi się. Chcę się kolejny raz wypisać. Może nie doszczętnie. Lepiej nie.

Naszkicuję dla Ciebie to, o czym myślę, co mnie cieszy, a co trapi... Najchętniej kolejny raz pograłbym tak jak ostatnio w akademiku. Cholera... Nie znam nikogo więcej, z kim grałoby mi się tak dobrze jak z moim dobrym przyjacielem Radkiem. Grywam z różnymi ludźmi, ale oni mnie nie rozumieją.

Cały problem polega na tym, że małokto mnie choć trochę rozumie. A jak już chce zrozumieć, to albo ma problemy ze sobą, albo istnieją inne przeszkody, przez które wszystko idzie w ruinę. Nie potrafię dbać o ludzi. Nie ma nikogo takiego, komu poświęciłbym większość swej uwagi przez dłuższy moment. Zawsze jest coś. Nie potrafię tak do końca w jednym miejscu ustać. Czasem OK, potrzebuję odpoczynku, ale ogólnie jest mi źle, kiedy nie mam zajęcia, kiedy nie ma czegoś w co mógłbym się zaangażować. Nie chcę żyć tak jak mój współlokator, którego egzystencja wygląda w dużej mierze tak, że: uczelnia - sklep - dom - sklep - dom - uczelnia - dom - sklep - dom - uczelnia - sklep - dom - dom - sklep - dom - sklep - dom - uczelnia - dom - uczelnia - dom. Każdy dzień taki sam. Zero spontaniczności. Ruch tylko między powyżej przedstawionymi celami. Może nie zawsze do tego samego sklepu? Kto go tam wie? Ja chcę czegoś więcej! Dlatego ciężko mi wytrzymać w czterech ścianach, kiedy tyle dzieje się w moim ukochanym mieście!
(Chociaż teraz, na razie, stopuję z eventami, bo idzie sesja. Naprawdę. Nie robię sobie żartów. Nie śmiej się. Naprawdę ograniczam ilość eventów w tygodniu tylko do tych, które naprawdę muszę zobaczyć. I mogę. Uda mi się. Możesz mi nie wierzyć.)

W piątek był koncert. Niesamowitość koncertu wprostproporcjonalna do ilości siniaków, procentu obolałych mięśni i porannego kaca. Było naprawdę bardzo bardzo bardzo niesamowicie! Dziękuję chłopakom z Respondenta, że sprawiają, że moje Miasto Trybunałów jeszcze żyje. Oni dają mi wiarę w to, że jeśli się bardzo chce i wiele pracuje, to można. Tak!

W sobotę się odciąłem. Odciąłem się od świata prawie. (OK, może z raz zajrzałem na Facebook'a. Zrazy dobra rzecz!) Tym razem naprawdę odpocząłem. Od szumu, od pośpiechu, od wściekania się na pierdolonego reprezentującego biedę rapera z szacunkiem ludzi ulicy i pobudek o jedenastej nad ranem. I nie myślałem o tym, jak kolejny raz się oszukać, żeby zapomnieć o tym co łączy moje wspomnienia z ulicą Świdnicką, Wrocławskim Rynkiem, Mostem Uniwersyteckim i knajpami w okolicy Niepolda. Że spotkam kogoś podobnego na ulicy. Nie martwiłem się tym, będąc ponad dwieście kilometrów stąd. Dlatego myślę, że przez wakacje odpocznę zupełnie i mam nadzieję, że w końcu zapomnę i nie będę musiał się oszukiwać. Poznam kogoś innego, kto mnie też zrani, albo kogo zranię ja i będę uciekać od innego miejsca. Bo tak nie może być, żebym uciekał od mojego ukochanego Wrocławia!
Wieczorem obejrzałem finał Eurowizji z Oslo i... Stało się tak jak chciałem! Wygrała Lena Meyer-Landrut. Niemka, za którą niemal od początku trzymałem kciuki. Niemal, bo mało co nie zapomniałem w ogóle o tej Eurowizji. Tak to jest, jak się telewizji nie ogląda, a później kumpel z Litwy przypomina mi, że Eurowizja jest. Ale podejrzewam, że to tylko dlatego, że Litwini zaszli dalej niż Polacy, bo mieli o wiele fajniejszą piosenkę. Przejrzałem piosenki finałowe i posłałem SMS-y na Lenę. Pewnie jako jeden z niewielu Polaków, bo Germany od nas dostali tylko 7 punktów. 12 punktów na piosenkę Danii to dla mnie było karygodne! Przecież ich piosenka była taka nijaka przez to, że miała w sobie motywy z co najmniej dwóch innych znanych piosenek! Na szczęście Lena zwyciężyła. Bardzo mnie to ucieszyło i to nie dlatego, że jest Niemką. Miała naprawdę dobrą piosenkę. Chociaż piosenki Ukrainy i Rumunii też zrobiły na mnie wrażenie. Za to piosenka napisana przez Gorana Bregovića dla Serbii dupy nie urwała, a mogła i nawet powinna!

Niedziela. Miałem jechać z powrotem tym pociągiem, który jedzie po Familiadzie... Jakoś dziwnie nie chciało mi się do tego Breslau wracać! Naprawdę dziwne. Pojechałem więc na pociąg o 18:28. Opóźniony o 220 minut. Przeczekałem cierpliwie, bo jednak zależało mi, żeby pojechać już tym i nie budzić się rano o 4 albo o 5, żeby zdążyć na poranny i nic nie przeczytać przez cztery godziny drogi. Opóźnił się podobno dlatego, że komuś w Warszawie zachciało się pod pociąg wskoczyć i zrobił to. Ja myślałem o tym inaczej. Na szczęście minęło jak te 4 godziny i 15 minut drogi do Miasta Stu Mostów. 2:05 - Wrocław Główny. Autobus 245 na Pracze Odrzańskie. Mój ulubiony, bo zatrzymuje się na przystanku Szczepin, z którego mam bliżej. Za piętnaście trzecia byłem w domu. Prawie pół książki przeczytałem w pociągu. Dziś biorę się za następne pół, ale jakoś nie mogę...

I znowu zanudziłem, bo zrobiłbym wszystko, tylko nie czytał akurat tej naprawdę ciekawej i interesującej książki... Naprawdę ciekawej i interesującej. To tylko niechcemisię mnie dopadło...

poniedziałek, maja 24, 2010

Autobus 253.

Autobus 253 zabiera mnie tam gdzie chcę...
ale najczęściej do domu.
Często czekam na niego albo na Placu Grunwaldzkim, albo na przystanku Rynek - Nowy Świat. Czasem też na dworcu PKS po przesiadce z innego autobusu. Zależy gdzie imprezuję.
Autobus nocnej linii 253 nie jest może szczególnie specyficzny. Jest jak każdy inny autobus nocnej linii. Nieraz przed czasem, nieraz po czasie, w końcu przyjeżdża. Prawie zawsze tłum ludzi. Jak oni wyglądają. To normalne, że nocnymi liniami jeżdżą ludzie z albo na imprezy. Albo z jednej imprezy na inną. Dlatego tak wyglądają. Dziewczyny, faceci, z piwami w dłoniach mają albo zrezygnowany albo rozbiegany wzrok. Większość senna. Niektórych tylko nie opuszczają wrażenia po minionym wieczorze, a może to promile tak działają na nich. Dziewuszki dość skromnie odziane wiszą na swoich facetach, którym niewiele brakuje, żeby przewiesić swoje modelki przez kark albo ramię. Nieraz potłucze się szkło. Przez nieuwagę? Może... Czasem niektórzy osiągają taki stan, w którym tracą władzę nad swoimi mięśniami. Są one wtedy albo sflaczałe, albo same rwą się z pięściami ku innym. A niektórzy pod wpływem alkoholu i narkotyków mają naprawdę głupie pomysły.
Ja tylko stoję i przyglądam się tym ludziom. Zawsze. Czasem przyglądam się takim parom, o których faktycznie można powiedzieć taka fajna a s takým chujom! albo na odwrót, chociaż wolę śliczne dziewczęta obserwować. Są jednak czasem zjawiska, których widoku nie da się uniknąć. Tak jak słowa, bez których całe zdanie traci swój pierwotny sens (a to oczywiście nie moje zdanie, więc nie piszcie w komentarzach, jaki to ja modry jestem).
W nocnym autobusie czas płynie wolniej. Tak mi się wydaje, chociaż zawsze jakoś tak szybko się to dzieje, że zaraz zbliżam się do mojego przystanku i muszę wysiąść. Zawsze jest to takie uczucie, że jeszcze bym sobie pojeździł... Ci ludzie tak siedzą i stoją, przeważnie w bezruchu, wgapieni w okna, drzwi, albo swoich partnerów, czy innych ludzi. Czasem wgapieni w swoje buty. Zmęczeni, pijani... Odpływają, albo lepiej... odlatują lotem nr 253. Na Leśnicę. Żółto-czerwonym autobusem, który zabiera ich tam gdzie chcą. Światła miasta odbijają się w szybach, lusterkach i kałużach. Nieraz jest też księżyc, który śpi, kiedy chce i czasem patrzy na to wszystko z góry. Większość gwiazd jednak pochowała się za chmurami, żeby tego nie widzieć. W sumie to nic nadzwyczajnego, taka nocna przejażdżka z obcymi ludźmi w autobusie. Widok tych ludzi też nie jest jakiś szczególnie pociągający. Każdy jednak kiedyś musi do domu wrócić. Albo gdzieś... Tam, gdzie ich cel.

Moje cele zbyt często się zmieniały. Wciąż się mogą pozmieniać, chociaż trwam przy jednym jedynym celu, który jest kompletnie beznadziejny, bo ta historia skończyła się już trzy albo cztery miesiące temu... Przynajmniej nie wtedy, kiedy chciałbym, żeby się skończyła. Ja chciałem, żeby nigdy się nie skończyła, lecz to nie zawsze my możemy podejmować decyzje. Nadal chciałbym, żeby zaczęła się znów, nawet jeśli ma znowu wyrządzić tyle szkód, ile ostatnio. Nie potrafię już wierzyć w inne historie.
Widzę właśnie jak każdy z nas tworzy sobie własny świat, w którym ma własne historie. Masy wydarzeń, które spotykają nas każdego dnia, miesiąca, roku, wieku. Chociaż kto dożyje wieku... Nie chciałbym być aż tak stary, lecz jednak chciałbym przeżyć swoją historię, żeby nikt nie miał mi niczego za złe. Ta ostatnia była tak piękna, że jeszcze nie chcę jej odfałszowywać. Nie chcę nawet na to pozwolić. Cały sztab myśli zajmuje się odpowiednią propagandą dla mojego serca, aby ono ciągle wierzyło. Nie sprawdzi się tu chyba jednak zdanie J. Goebbelsa, które głosi, że wielokrotnie powtarzane kłamstwo staje się w końcu prawdą. To już chyba nie ma prawa się spełnić. Jeszcze istnieje ta część mojego świata, która przypomina mi o tym, co było, przynosi wspomnienia i wyświetla je przed oczami, kiedy nie mogę zasnąć. Przynosi mi sny z tymi obrazami, za którymi tęsknię, a których więcej nie zobaczę, bo artysta sam zniszczył swoje dzieła.
Nie będę pisać książek.

czwartek, maja 20, 2010

die Welle.

Śnił mi się koniec świata. Wszystko poprzestawiane. Przeszedłszy Most Grunwaldzki, docieram na ulicę, na której jako dzieciak grałem w różne gry z innymi. Jeszcze nigdy mój rodzinny dom nie był tak blisko Wrocławia. I te domy jakoś inaczej poustawiane, bo niektórych zaułków naprawdę nie pamiętam. Przechodzę przez jakieś barierki, ogrodzenia, bo nie mogę znaleźć drogi, którą poszedłbym prosto do domu. Prosto, jak zawsze. Tak normalnie. Wpadam na podwórko moich dziadków. Stajnia dla koni dalej stoi tam gdzie stała. Stamtąd dochodzi odgłos panicznego rżenia zwierząt i stukotu kopyt. Podchodzę bliżej i widzę jak drzwi chcą się wyrwać od uderzeń końskich kopyt. Kiedy wyłamują się drzwi, widać tylko tabun kurzu i sylwetki tychże koni. Niebo coraz bardziej ciemnieje, choć na razie przeważają na nim barwy krwistoczerwone. Za tabunem kurzu nagle dostrzegam coraz bardziej widoczną ogromną postać. Powoli zauważam, że patrzy się na mnie swoimi wyłupiastymi oczami i szczerzy kły. Ogromna, monstrualna postać diabła z rogami, ogonem i kupą mięśni. Śmieje się. Może cieszy go mój widok. Zanim jednak cokolwiek powiedział... obudziłem się.
Prawie z krzykiem. Choć ledwo otorzyłem oczy i wiedziałem, że to był jednak zły sen. Poczułem niepokój. Chwilę nie mogłem zasnąć. Spojrzałem na zegarek... za cztery druga. W nocy oczywiście. W końcu poszedłem spać wcześniej niż pierwsza w nocy. Ostatnio mam strasznie rozstrojony tryb funkcjonowania. Pieprzę to. Na razie dobrze jest. Będę się skarżyć jak będę stary. Teraz nie.
Cholernie przejął mnie ten sen. Może dla Was brzmi śmiesznie, ale dla mnie nie, kiedy mam deprechę i śnią mi się mosty. Śmierć jest zawsze koło nas / Jeden krok! Jak grała bodajże Apatia... [...] Zawsze może nas złapać!

Teraz wszyscy czekamy na falę. Albo prawie wszyscy. Podobno nie ma zagrożenia, jeśli wierzyć informacjom ze stron urzędowych i popularnych serwisów informacyjnych. Oby ta woda przeszła jak najprędzej i nie wyrządziła tu nic złego! Zresztą Wrocław się nie da! Wrocław od zawsze poddaje się ostatni jak śpiewał tym razem Kazik. Same takie piosenki teraz wynajduję, z czasów, z których pamięta się napis Można teraz bezpiecznie wyłączyć komputer, jak z teledysku do Mars napada.

Napadało ostatnio. Pogoda beznadziejna. I tak właśnie wyglądały wrocławskie Juwenalia.
Dawno nie pisałem, więc i o tym też napiszę!
Czwartek. Pochód. Może lepiej nic nie pisać? W każdym razie udał się. Bardzo dobrze się udał. Tym bardziej, że w przypływie weny wymyśliłem nowy hymn dla naszej grupy... A brzmiał on mianowicie tak: Geeeermaanistyyyka - siaaaa la laa la laaaa! Wiem, więcej nie trzeba. Wieczorem kolejny raz niesamowity Leningrad w Imparcie. Następny raz też idę! To po prostu trzeba zobaczyć! Jak ktoś chce mi towarzyszyć, to zapraszam.
Cały piątek przespałem. Wstałem pół godziny przed Teleexpressem, obejrzałem kilka filmów i wieczorem na miacho. Mieliśmy wyjść na wyspę, ale padało i tam ostatnio coś nie halo z tą wyspą jest. Skończyło się na Niskich Łąkach do czwartej nad ranem. Dawno nie byłem na tak dobrej imprezie, mimo że byłem tylko z koleżanką Majką i nie było tyle osób, co w studenckie czwartki w Lemoniadzie. Lubię chodzić do Niskich Łonek. Nawet bardzo. Nawet sam.
Pół soboty przespałem. obejrzałem parę filmów, przeopieprzałem się przy Facebook'u. Na szczęście była ta Noc Muzeów. Zobaczyłem więc Halę Stulecia z panią przewodniczką (a jak!), dwa pokazy Wrocławskiej Fontanny (tak, jestem miłośnikiem tego wrocławskiego wodotrysku, jak powiedział mi to mój dobry przyjaciel Radek) i kolejki przed Muzeum Narodowym i Muzeum Miejskim w Pałacu Królewskim. Jak noc, to noc, to powinno całą noc trwać, a nie do 24 i dziękuję, dobranoc! Niegodziwość... Jeszcze są zaskoczeni tak dużą liczbą chętnych do zwiedzania... Za darmo, to każdy jest chętny, cholerajasna!
W niedzielę na szczęście trochę się pouczyłem. Muszę się jeszcze wiele uczyć. Idzie sesja... co jest kolejnym powodem do radości po tym, że jest beznadziejna pogoda, zaraz znowu będzie padać, że jeszcze będzie trochę tych męczących masakrycznych tygodni na tej uczelni, idzie sesja (a, to już pisałem!), niedługo znowu po pierwszym i znowu rachunki do zapłacenia... Same powody do uśmiechu!

Ostatnio też, po długiej przerwie, zadzwoniłem do mamy. W końcu mam te 200 minut, cholerajasna, więc mogę czasem zadzwonić. Ostatnio zresztą prawie do nikogo nie dzwonię, bo po co. Utwierdzam się jeszcze w tej swojej beznadziejnej samotności i pie'dolę wszystko i wszystkich. Ale do mamy zadzwoniłem, bo... wyczytałem gdzieś, że (podobno) głos matki działa kojąco na skołatane nerwy, itp. Ja ostatnio mam trochę stresów, zmartwień i wiele rzeczy mnie przygnębia i muszę Wam napisać, że rozmowa z mamą pomaga. Nawet jeśli jeszcze dwa lata temu przeważnie się z nią tylko kłóciłem. Ale tylko chwilowo zrobiło mi się lepiej. Jak pojadę do domu, to muszę tego Skype'a znowu tam ustawić, bo znowu coś się popieprzyło i łączność z domem jest ograniczona do telefonu, czego nie lubię. Cholernie nie lubię rozmawiać przez telefon i pisać sms-ów. Kto mnie dobrze zna, ten dobrze o tym wie. W ten sposób komunikuję się dopiero wtedy, kiedy NAPRAWDĘ potrzebuję, czyli przeważnie wtedy, kiedy nie mam innej możliwości. Może to popieprzone, bo jestem młodym dzieckiem XXI wieku. Może to jest popieprzone dlatego, że jeszcze pamiętam napis Można teraz bezpiecznie wyłączyć komputer. I chciałbym, żeby wróciły biedne, ale wspaniałe lata dziewięćdziesiąte. Może wtedy nauczyłbym się oszczędzać pieniądze, odkładając cały rok na bilet na koncert Depeche Mode?
Patrzę na dzisiejszych nastolatków i czuję się naprawdę starszy niż rzeczywiście jestem. Pomijając to, że wszyscy mnie postarzają i nie wierzą w to, że (jeszcze) mam tyle lat ile mam. Tajemnica. Nie jestem od nich wiele starszy, a jest taka przepaść... Masakra. Co z nich będą za ludzie?

Popisałem masę pierdół, ale po prostu chciałem coś napisać. Żałuję, że nie byłem na koncercie Arkony, bo Maciek pisał, że dobrze było. Naprawdę mi szkoda. Tylko dlaczego najciekawsze wydarzenia i imprezy muszą być w środę, kiedy ja, k'wa, po prostu nie mogę?
Kończę dziś, bo to nie ma sensu.

niedziela, maja 09, 2010

Montag.

Kiedy piszę tę notkę, za 17 minut zacznie się poniedziałek. Brzmi cholernie demotywująco tym bardziej, że znowu przejebałem cały weekend. Lecz nie można było odmówić ani w czwartek, ani w piątek, ani w sobotę. Niedziela była dla mnie.
Mój kolejny głupi pomysł został pomyślnie zrealizowany. Ciekaw jestem Waszych reakcji, ale na razie nic więcej o tym nie piszę i pozostawię sobie to w tajemnicy. Zobaczycie, choć niektórzy już widzieli (i ci właśnie mają siedzieć cicho!).
W sobotę zostałem przewodnikiem moich znajomych po Wrocławiu. Kolejny raz... Nogi weszły im w d... po same pięty, ale było w porządku, tak mi się wydaje. Chciałbym, żeby mnie ktoś tak pooprowadzał po jakimś dużym, ciekawym mieście. Takim jak nasza wspaniała dolnośląska stolica na przykład. Nie wiem czemu oni byli tak zdziwieni, że znam się w mieście, w którym mieszkam? Może mieszkam w nim trochę inaczej? Z pewnością interesuję się tym, co tu się dzieje i skąd się to wszystko wzięło. To nie jest nienormalne. Poza tym takim miastem warto żyć i oddychać.
Boję się tylko, że przez ten nadmiar zainteresowań w końcu stracę kontrolę nad rzeczami ważniejszymi. Jeszcze z tym moim egoizmem...
Niedziela jakoś tak szybko minęła... Obudzony - jak zwykle - chujową czarną muzyką przemieszaną twórczością białych murzynów i reprezentującego biedę tego, co ma życie kureskie, obejrzałem sobie przegląd informacji z zeszłego tygodnia, bo ostatnio nie mam za bardzo ochoty czytać albo oglądać informacje. Mimo, że Fakty są mi serwowane codziennie o 19, ale pieprzę tego żydomasońskiego manipulatora . Informacje z Polski akurat ostatnio najmniej mnie interesują. Czytam tylko tytuły, które migają mi na Facebook'u i i tak mnie denerwują. Sam nie wiem czym.
Właściwie nawet nie wiem po co piszę dzisiaj. Nic nie przychodzi mi do głowy. Może poza tym, że ostatnio poznaję same niewłaściwe dziewczyny . Nie wszystko mi wychodzi i jednak nie jestem zadowolony. Tak ogólnie nie jestem zadowolony. Deprymują mnie jeszcze kawałki Depeszów, które słyszałem na ich koncercie w lutym, których słuchałem wielokrotnie jeszcze po koncercie, i z którymi kojarzę pewien czas... Ech, wspomnienia... Nie pozbędę się tego. Ale lubię te piosenki. Nawet Home, przy której robi mi się najgorzej.
Zastanawiam się nad wyjazdem na Selektor Festival do Krakowa. Choćby na jeden dzień. Doszedłem do wniosku, że w tym roku wRock for freedom nie będzie taki ciekawy. Przynajmniej dla mnie. Obie imprezy są w ten sam weekend, więc muszę wybierać. A chciałoby się zobaczyć Faithless i Delphic na żywo. Gdyby jeszcze byli w ten sam dzień i jeszcze do tego Booka Shade, to byłoby wspaniale, bo 200 PLN na dwudniowy karnet trochę mi żal, a poza tym nie stać mnie chyba na taką wycieczkę, ale 135 na jeden dzień z takimi wykonawcami, to moim zdaniem naprawdę warto. A jeszcze dawno nie byłem w Krakowie...
A na koniec chcę Wam napisać, że jestem po prostu okropnym bezmózgim skurwialcem i dopóki mi nie przejdzie, nie zbliżajcie się do mnie. A może po prostu jest tak tylko dzisiaj i rano, jak się obudzę, to przejdzie?

poniedziałek, maja 03, 2010

Breslauer Luft.

Budzisz się w pustym łóżku
To zupełnie tak jak ja
Mieszkasz parę ulic dalej
Prawie w ogóle się nie znamy
Oddychasz
wrocławskim powietrzem
To zupełnie tak jak ja
Czy nie widzisz jak dużo nas ze sobą łączy?

Wrocławskie powietrze
Oddychasz nim codziennie
Z
wrocławskim powietrzem
spędzasz każdy dzień
Wspaniała piosenka niezapomnianej Partii, w której zamieniam każde warszawskie na 'wrocławskie' i w tej wersji nucę ją za każdym razem, kiedy wracam do stolicy Dolnego Śląska, jeśli tylko ją opuszczam na dłuższą lub krótszą chwilę. Prawda, że 'po wrocławsku' brzmi ona cudowniej?

Nasunęła mi się ona kiedy dopijałem ostatni łyk kawy, stojąc po nieprzespanej nocy na balkonie. Już od jakiegoś czasu świta i na całym osiedlu słychać jak podczas wiosennych poranków na Szczepinie rządzą ptaki, bo słychać tylko wszechogarniający ptasi śpiew, a w oddali tylko szum pierwszych porannych tramwajów zwanych tu we Wrocławiu pospolicie, ale wręcz urzekająco bimbajami. Orzeźwiające powietrze dodaje sił i przynosi świeżość o jaką trudno za dnia w środku wielkiego miasta. Za barierką widać tylko przesiadujące na gałęziach albo przelatujące między blokami różne ptaki, a na dole przemykające po zielonym trawniku pełnym niedopałków i żółtych mniszków lekarskich koty, po których zupełnie nie widać, czy ta cała noc była dla nich, czy dopiero się obudziły. Nie znam życia kotów tak dobrze, żeby to jednoznacznie stwierdzić, chociaż mam do nich słabość. Pewne jest, że chodzą własnymi ścieżkami, w czym jestem do nich trochę podobny.
Miasto jeszcze śpi. Spokój.
Nieprzespane noce mają to do siebie, że dopiero gdy się kończą przychodzi to uczucie, które trudno mi określić. Chodzi o ten moment, kiedy mam świadomość, że jest piąta rano, zaczyna się nowy dzień, a ja wcale nie spałem. Lubię obserwować wschód słońca i patrzeć jak wszystko się budzi i jak zaczyna, choć najczęściej ten moment najzwyczajniej przesypiam. Lecz kiedy mam okazję to oglądać, czuję coś niezwykłego. Nawet kiedy jestem sam. Dziś stało się to z czystego przypadku, bo po prostu mam dużo pracy i zarwałem tą noc, ale z jakąś śliczną i miłą dziewczyną to mógłbym częściej wyczekiwać tej jednej chwili. Najchętniej gdzieś na wyludnionej plaży milcząc i wsłuchując się tylko w szum morskich fal. Być tylko świadomy obecności tej drugiej, może bliskiej osoby...
A kiedyś wybiorę się na spacer nad Odrę o tej porze.

Nie chce mi się nawet na nic narzekać.
Czy to taki niezwykły stan? Z jednej strony uczucie, którego doznaję raczej rzadko, lecz bardzo mnie się ono podoba, z drugiej strony jestem trochę zmęczony przed nowym dniem - zapewne pełnym wrażeń.

Chciałbym zrobić coś niezwykłego.

wtorek, kwietnia 27, 2010

Liebe braucht zwei.

Wszystko wróciło do normalności. Względnej. Jestem pieprzonym egoistą i nie potrafię normalnie żyć. Normalnie o tej porze piszę różne dziwne rzeczy. Pisałbym normalnie, gdybym tylko potrafił. Mógłbym się nawet normalnie zakochać, ale to tak łatwo niestety nie działa. Nie lubię kiedy coś dzieje się za szybko, tak jak nienawidzę pisać sms-ów. Chyba jeszcze nie skończyło się to, z czego wychodzę od paru miesięcy, dlatego krzywdzę. Sam nie wiem czego chcę. Właściwie to to, czego chcę jest poza moim zasięgiem i jest ode mnie kompletnie niezależne.
Słucham sobie depresyjnej muzyki, która mnie akurat podnosi. Jestem dziwny. Odrzucam. Boję się ufać nawet w 75%. I powiedzieć, że "zrobię dla Ciebie wszystko". Boli mnie serce, kiedy tylko pomyślę, że kogoś ranię. Naprawdę. A wszystko przez tę jedną, o której jeszcze myślę, i przez którą cierpię. Dlatego koniec z szukaniem kogokolwiek, bo właściwie myślę i tak najbardziej o sobie.
Nikt inny mi się nie podoba poza tą jedną, która mnie nie chce. Tak, to mnie boli. I nie musiałem ranić kogoś innego, żeby się o tym przekonać, ale życie jest tak popieprzone, że... Mam prawo błądzić. Mam prawo popełniać błędy. Przepraszam za wszystkie i zostawcie mnie w spokoju. Jeśli tylko tego chcę, bo jako egoista i tak nie będę się z Wami liczyć.
Kolejny raz zachowuję się i piszę jak pępek świata, lecz kto mnie zna, ten dobrze wie, że dokładnie taki jestem.

Przychodzi mi do głowy część pewnego refrenu...
Liebe braucht zwei Hass langt für drei
Gute Freunde werden wir sicher nicht
Bessere Feinde dafür sicherlich

A poza tym... Dziś poszedłem zrozumieć Polskę na widowisku L.U.C. Warto z nim zrozumieć Polskę. Płytkę mam kupioną od dawna i byłem nią zachwycony, widowisko widziałem też w telewizji, ale na żywo to jest... MEGA!
Działalność naszego wrocławskiego rapera jest dość specyficzna. Mianowicie udziela się on całym sercem w różnych patriotycznie zorientowanych projektach, mając z pewnością świadomość, że swoją osobowością i swoim dorobkiem przyciągnie młodych ludzi. Przyciągnął dzisiaj nawet całe klasy z nauczycielkami, co moim zdaniem jest dobre, ale z tego co widziałem, to niewielu z nich poruszyła treść tego przedsięwzięcia. Było trochę ludzi w ekhm. średnim wieku. Przypadkiem słyszałem ich rozmowy po wyjściu i mówili między sobą, że im się bardzo podobało.
Ale czy naprawdę L.U.C pomaga zrozumieć Polskę? Czy przedstawia tylko część naszej historii? A konkretnie 39-89.
Czasem mam dość tego polskiego cierpiętnictwa. Wydaje mi się, że w oczach przeciętnego, ale inteligentnego Polaka, historia Polski to właśnie przede wszystkim rozbiory, zabory, wojny, klęski, zamachy, stalinizm, realny socjalizm i niewykorzystane sytuacje. A przecież nasza historia jest też pełna wspaniałych wydarzeń, o których pamięta się jednak nieco mniej. L.U.C dopiero pod koniec może przypomnieć papieża-Polaka, Okrągły Stół i zwycięstwo Solidarności. Pewnie dlatego, że historia sprzed 1939 roku jest dla nas już zbyt odległa. Myślę teraz, jakie wspaniałe wydarzenie z historii Polski dziś się obchodzi jakoś szczególnie głośno i uroczyście. Nic poza 11 listopada i 3 maja nie przychodzi mi do głowy... Bitwa pod Grunwaldem? Nie bądźmy śmieszni... Poza tym dowiedziałem się, że w tej bitwie rycerze polskich chorągwi mówili po niemiecku, a dla Krzyżaków walczyła ludność miejscowa, tj. miejscowa dla Krzyżaków, tj. konkretnie pruska. Cóż...
15 sierpnia i Cud nad Wisłą... wszyscy wiedzą tylko, że mają wolne od pracy. No, prawie wszyscy. Prawie wszyscy mają wolne.
Dzień Zwycięstwa 8 maja? U nas? Przy okrągłych rocznicach, z tego co pamiętam. Ale szczególnie uroczyście w Rosji, lecz 9 maja, bo oni z reguły przeinaczają historię do swoich potrzeb. A może to my ją przeinaczamy? Teraz pewnie co roku będziemy obchodzić uroczystości upamiętniające smoleńską katastrofę, żeby jeszcze bardziej się dołować. Wiadomo, że nie powinniśmy z tego powodu tańczyć i szampana otwierać, ale... dość mam tej polskiej martyrologii. Sam czuję się czasem wystarczająco zdeprymowany. I znowu zacząłem pisać o polityce, a tak bardzo nie chciałem...
Wracając do wspaniałego widowiska, które miałem okazję dzisiaj ujrzeć, to chcę napisać, że L.U.C pomaga zrozumieć Polskę, ten dziwny kraj. Wyniszczenie inteligencji przez hitlerowskich i sowieckich morderców to tylko jedna z przyczyn, przez które (może) wygląda tu wszystko tak, a nie inaczej. Choć w nadaniu tego dziwnego charakteru swój udział miało też ponad pół wieku władzy ludowej. Absurdy życia codziennego, kolejki, puste sklepy, strajki, stan wojenny, kombinatorstwo... I ta niechlubna gruba linia, której znaczenia do końca nie rozumiem...
Na koniec chcę tylko napisać, że żal mi tych młodych ludzi, którzy przy zdjęciach z Katynia śmieją się w ostatnich rzędach.

Frühling.

Czuję jak wszystko się zmienia. Czuję. Wszystko.
Ale jeśli to kolejne złudzenie, to...

Zamiast kończyć, pozostawię dziś tylko tekst piosenki, która mnie urzekła, a mianowicie Milion szkarłatnych róż ze spektaklu Leningrad, który jest grany w naszym wrocławskim Teatrze Piosenki. Ostatnio grałem to sobie na akordeonie w domu... Oj, jak mi tego brakuje!

Milion szkarłatnych róż
Czy pamiętasz ten romans
Pugaczowa nasz los
Wyśpiewała w tych słowach
Milion szkarłatnych róż
Pod twym oknem me jęki
I gitary mej śpiew
Los na strunach rozpięty

W kasie teatru ty
Byłaś aktorką prawie
Od sufitów i ścian
Ja artystą malarzem
Ziścić miała się pieśń
Szczęście miało być faktem
Tylko zabrakło nam
Róż miliona szkarłatnych

Milion szkarłatnych róż
Do stóp chciałem ci rzucić
Ale róże - no cóż
Trzeba ukraść lub kupić
Tego w piosence swej
Ałła nie przewidziałła
Że za kilka tych róż
Kara dwóch lat czekałła

Milion szkarłatnych róż
Miesiąc za każdy płatek
Miałaś czekać, lecz ty
Wyjechałaś w Karpaty
Z oficerem specsłużb
Tam się pięknie puściłaś
Na chuj była ta pieśń
Milion róż i ta miłość